Po co Henryk VIII?
O tym, że władcy są ludźmi, że insygnia władzy nadawane im w różnych okresach historycznych mocą praw dynastycznych, intryg, bądź wyboru, nie zdejmują z nich automatycznie piętna ludzkich grzechów, przeciwnie, potęgują ludzkie cechy postaci, nadając im poprzez szersze skutki większy wymiar - należy pamiętać, godzi się też ciągle przypominać. Wiele chyba jednak zależy od tego kim jest władca jako człowiek: przez co jest ukształtowany. Dlaczegóż by bowiem władza miała potęgować cechy złe i wyłącznie złe?
Mógł powstawać ten pesymistyczny pogląd, w oparciu o doświadczenia epok, w których człowiek, naród, narody, bywały skazane na króla, na cesarza, tylko dlatego, że był potomkiem Iksa I lub Ygreka II, a już przypadek rządził tym, czy jest geniuszem, czy debilem. Nowoczesne społeczeństwa przyjmują z gruntu odmienną praktykę powoływania władzy. Wraz z odjęciem władcom i dynastiom cech boskich lub półboskich coraz częściej pojawiają się i bywają realizowane koncepcje wyboru. Władca przestaje być pomazańcem bożym, zaczyna podlegać kontroli społecznej. Od tej pory najwięcej już zależy od zakresu społecznej kontroli nad "władcą" i władzą, od skuteczności działania jej mechanizmów.
O tym więc, czy władza jest "zła" lub "dobra", nie decyduje sama jej istota, lecz społeczne uwarunkowania tworzące sposób i zakres sprawowania władzy, a przede wszystkim - cele, jakie przed sobą stawia społeczeństwo i metody rządzenia, jakie akceptuje.
Bywa i współcześnie, że aparat władzy stawia siebie ponad społeczeństwem, ale współczesna historia uczy, że krótkie to są okresy. I stąd więc także, z nauk historii, można czerpać optymizm; nie zawsze najłatwiejszy, ale przecież - optymizm.
Szekspir, a zwłaszcza jego kroniki historyczne, jest dobrym pretekstem do mówienia o tych sprawach. Z całego Szekspira jednak sztuka "Henryk VIII", zrealizowana przez Jerzego Golińskiego na początku jego współpracy reżyserskiej z Teatrem Nowym, jest chyba pretekstem najgorszym. Pomijając już bardzo wątpliwą jej spójność myślową - także z powodów czysto teatralnych, co zresztą ma ze sobą ścisły związek. Istnieją powody, dla których wielu badaczy przypisuje Szekspirowi prawie techniczny tylko zabieg skompilowania tej sztuki z wypowiedzi innych autorów. Tym by się tłumaczyły - jej niespójność kompozycyjna, niekonsekwencje w budowaniu poszczególnych postaci, z centralnymi nawet - Henrykiem VIII i kardynałem Wolsey'em i Katarzyną Aragońską włącznie. Szekspir często korzystał z wcześniej ukształtowanych wątków i przebiegów fabularnych: tak jest z "Hamletem", z "Romeo i Julią" i wieloma innymi sztukami. Zyskiwał sukces tam, gdzie swym tragediom, komediom, kronikom historycznym, nadawał piętno swej osobowości twórczej. Nie zyskał sukcesu w "Henryku VIII".
Istniały więc powody, przede wszystkim artystyczne, dla których napisany ok. roku 1613 "Henryk VIII" czekał na swą polską prapremierę aż do roku 1975. I nie wydaje się, aby sam honor wystawienia szekspirowskiej prapremiery przeważyć mógł artystyczną porażkę, jaką według mnie poniósł z tego powodu Teatr Nowy. W każdym razie, w tym wypadku. Jerzy Goliński, doświadczony przecież reżyser i inscenizator, nie przekonał nas, że "Henryka VIII" należało wystawić.
Nie jest to "Titus Andronicus", którym młody Szekspir tworzył modny i wtedy teatr okropności. Nosi "Henryk VIII" wszelkie pozory sztuki, w których mówi się o sprawach głębszych. O istocie władzy, o uczciwości, o lojalności. Ale jeżeli w "Henryku VIII" mówi się o tym, to się wyłącznie mówi. Nie możemy zaufać żadnej z postaci (tzn. nie wynika to z przebiegu akcji scenicznej), że działa tak, jak mówi. Nie mamy powodu aby wierzyć nawet księciu Buckinghamowi, straconemu przez Henryka, nie mamy powodu współczuć Katarzynie Aragońskiej, skoro broni się ona przed królem, mówiąc, że starała się kochać swoich wrogów, a jego przyjaciół, odsuwała, zaś tych spośród swoich przyjaciół, którzy królowi się nie podobali. Dlaczegóż więc ona sama ma liczyć na czyjekolwiek bezinteresowne poparcie - łącznie z poparciem widowni? Wszyscy w tej sztuce są warci siebie.
Bo kiedy pada kardynał Wolsey, pastwią się nad nim ludzie wcale niesympatyczni, w rodzaju hrabiego Surrey'a. Nie mamy żadnego powodu, aby sądzić, że gdy zajmą miejsce kardynała, będą postępować inaczej. Wiemy natomiast, że będą ludźmi mniejszego formatu.
Nie przebija z tej sztuki, a także z przedstawienia w Teatrze Nowym, słaby nawet promień nadziei. To przede wszystkim wina Szekspira, jeśli naprawdę on był sprawcą (bo są i tacy, którzy wątpią w jego autorstwo). Szekspirowska, właściwa temu wielkiemu dramaturgowi, znającemu człowieka i świat w całym ich skomplikowaniu, negacja zła i afirmacja dobra, nie znajduje tutaj żadnego wyrazu. Trudno bowiem uznać za powiew optymizmu ostatnią wypowiedź kardynała Wolsey'a. Przyjmujemy ją raczej, jako jeszcze jeden taktyczny wybieg, skierowany w stronę... widowni. Nieudany. Widowni trudno bowiem uwierzyć, że kardynał zobaczył siebie. Bardzo nieprzekonywająca w swej dramaturgii jest ta samokrytyka.
Tak jak niespójny jest cały "Henryk VIII", tak niespójna jest jego realizacja. Pięć aktów skondensował Jerzy Goliński w trzy, dzięki czemu nieco łatwiej było wysiedzieć do końca. Starając się z przedstawienia wyłowić rzeczy dobre, interesujące, wspomniałbym o pomyśle rozegrania drugiej części I aktu na elastycznym łożu pokrywającym całą scenę, na którym kardynał Wolsey, król, dworzanie i dworki, łącznie z Anną Boleyn. rozgrywali m. in. swoje intrygi. (Pomysł, dobry sam w sobie, nie wystarczył jednak na 1/3 przedstawienia. Jego efektowność efektownością, cóż jednak z tego, skoro nie docierał tekst). Wiele fragmentów ról bardzo dobrze rozegrali, otrzymując za nie brawa i przy otwartej kurtynie, Bogusław Sochnacki (jako Henryk VIII w ostatniej scenie z kardynałem), Wojciech Pilarski, jako Wolsey, Barbara Horawianka (królowa Katarzyna), Mieczysław Voit (kardynał Kampejusz). Im i wielu innym aktorom spośród ponad 30-osobowego zespołu należy się szacunek za to, że z tak niewdzięcznego tekstu wyciągnęli mimo wszystko tak wiele.
Jedność stylistyczną i wymowę ogólniejszą starała się nadać przedstawieniu swą scenografią Urszula Kenar. Wtłoczyła spektakl w szare, jakby więzienne mury, tworząc kilka nośnych pomysłów inscenizacyjnych (rozsuwanie się "murów" - kurtyn): kazała rozgrywać akcję wśród pałacowych trawników tworzących labirynt; insygnia władzy (tron królewski, klęcznik królowej, pałki dworzan, rękawice kardynała itp.), potraktowała dosłownie jako rekwizyty do-dawane do ludzi sprawujących władzę. Scenografia znacząca, nie dość jednak skorelowana z werbalną stroną spektaklu: tłumaczenie Zofii Siwickiej brzmiało w niej jak napuszony Wagner w otoczeniu tablic logarytmicznych. (Jeśli już, to należałoby jednak zmienić tłumaczenie. A ze scenografii - kostiumy). Muzyka Marka Wilczyńskiego nadto chyba narzucająca się, nadto ekspresyjna ("kubańskie" rytmy), zbyt samodzielna.
Czego się z przedstawienia nauczyliśmy? Chyba tego tylko, że teatr polski nie był nierozsądny, nie wystawiając dotąd "Henryka VIII". W sumie więc, jeśli nie liczyć potwierdzenia poprzedniego przekonania - niewiele.