Artykuły

W szponach realizmu

"Uroczystość" w reż. Norberta Rakowskiego w Teatrze im. Horzycy w Toruniu. Pisze Wiesław Kowalski w serwisie Teatr dla Was.

Realizacja "Uroczystości" Thomasa Vinterberga i Mogensa Rukova w Teatrze im. Wilama Horzycy w Toruniu, to bodaj trzecia w Polsce inscenizacja adaptacji scenariusza słynnego filmu "Festen", będącego sztandarowym dziełem duńskiej Dogmy. Reżyser Norbert Rakowski w przedpremierowych zapowiedziach podkreślał, że upodobnieniem tej sztuki do filmów realizowanych wg pochodzącego z 1995 roku Manifestu Dogmy, ma być umiejscowienie widzów na scenie, jak najbliżej aktorów. Wydawało mu się, że w ten sposób osiągnie intymność jak w filmie, a wykonawców zmusi do poszukiwania środków aktorskich zbliżonych do filmowych.

Rakowski stawiając widzów w roli podglądaczy pragnął osiągnąć ten rodzaj prawdy, która pomoże w stworzeniu teatru wrażliwego, zaglądającego w głębię oka; teatru boleśnie traktującego naszą hipokryzję, oportunizm, nikczemność i zakłamanie w relacjach z najbliższymi. Niestety, niewiele z tego, co mówił reżyser, udało się przenieść na toruńską scenę. Podczas premiery wiało emocjonalnym chłodem, który nie pozwalał na przejęcie się istotą zdarzeń nie przekraczających punktu granicznego; zionęło grzeczną poprawnością pozbawioną prowokacji i nie wytrącającą nas z komfortowej sytuacji widza. A wszystko dlatego, że realizatorzy skupili się na prostym i banalnym opowiedzeniu realistycznej fabuły, której ramą jest uroczysta kolacja urodzinowa i następująca po niej scena śniadania.

Podczas sześćdziesiątych urodzin Helge (mało wyrazista, bo pozbawiona patriarchalnych cech i nawet śladu traumatycznej przeszłości rola Niko Niakasa) jego starszy syn Christian (Marek Ubysz wyraźnie wybija się na pierwszy plan aktorski prawdą i powściągliwością) zamiast toastu wygłasza monolog o tym jak z Lindą (Agnieszka Wawrzkiewicz), swoją siostrą bliźniaczką, był w dzieciństwie molestowany przez ojca. Ubysz bez podnoszenia głosu, prawie bez krzyku próbuje wyartykułować głośno to, co tłumił w sobie przez lata. Jego mowa to oskarżenie, ale bez żądania kary. Wrażliwy mężczyzna, wzbudzający zaufanie i panujący nad sobą, obsesyjnie pragnie, by grono najbliższych jedynie przyjęło ten fakt do wiadomości.

Dla Christiana to wyznanie jest jak spóźniona inicjacja w dorosłość, próba uwolnienia się od przemożnej - choć nie uwidacznianej wprost - rodzinnej presji. Linda z tego samego powodu popełnia samobójstwo, potwierdzając to w liście, który trafia w ręce siostry Helen (Jolanta Teska) i zostanie odczytany podczas kolejnego rodzinnego ceremoniału. Ten list zburzy ostatecznie rodzinną strukturę, w której wszyscy czuli się w miarę przyzwoicie i bezpiecznie. Niestety całą drastyczność i tragizm psychodramy o mechanizmach walki o dominację, zabija w spektaklu Rakowskiego nieznośny realizm zdarzeń i brak umiejętności komponowania teatralnych rytmów.

Przeniknięty okrucieństwem dramat obnażający przemoc w życiu rodzinnym i społecznym, opowiedziany w konwencji nie odbiegającej ani prze moment od związku z realizmem, traci całą swą bezkompromisowość, siłę i nie zyskuje na teatralności. Po prostu realizm, w którego kręgu cały czas pozostajemy, zabija przedstawiany świat, pozbawiając go dziwnej tajemniczości i pulsującej obsesyjności. Reżyser niczym nas z tego realizmu nie wytrąca, bo trudno uznać za takowe - zwyczajne do bólu - pojawienie się kilkakrotnie zmarłej siostry. Napięcia, które stosuje Rakowski nie działają, są zbyt słabe, nie odsłaniają wciąż nowych pokładów tekstu, który zdaje się nie potwierdzać wielu zasad determinujących reguły zachowań społecznych.

W toruńskiej "Uroczystości" nie dochodzi do detronizacji ojca, zburzenia jego wszechwładzy, podkopania imperium, wyzwolenia matki (Ewa Pietras) i intronizacji nowego przywódcy. Szkoda, że Rakowski nie poszedł interpretacyjnym tropem, który dał tak znakomity efekt w głośnym spektaklu Grzegorza Jarzyny w Teatrze Rozmaitości w Warszawie. Cała inscenizacyjna kompozycja w Toruniu wydaje się być pozbawiona dbałości o szczegóły i poszczególne gesty. Kulawy rytm przedstawienia, zaledwie poprawni aktorzy, to największe mankamenty spektaklu, który nie wstrząsa, nie porusza, w którym nie ma odrobiny bojaźni i drżenia. Dramatyczne konflikty nie wytrącają widzów z dobrego samopoczucia; kolejnym zwrotom akcji brakuje linii napięć, dlatego nie budzą naszego zaciekawienia.

Natomiast aktorom nie udaje się osiągnąć wrażenia całkowitej naturalności. Tworzą bohaterów, którym się nie wierzy; kreowane postaci nie dają możliwości wglądu w ich dramat. Nic tu nie wynika z wewnętrznego nurtu roli, ani z potrzeb dramaturgii spektaklu i z woli inscenizatora. Prawda zdarzeń ulatnia się w bezkształcie teatralnej formy. W takich przypadkach mówi się o tym, że reżysera nie widać, trudno bowiem dostrzec jego posunięcia, rozwiązania, zadania stawiane aktorom, budowanie kontrapunktów, wzbogacanie intencji. Irytującemu brakowi stopniowania napięcia towarzyszy nużąca przewidywalność w komponowaniu scenicznej partytury. Rakowski nie buduje interakcji i nie szuka kontrastów, stąd ta niezbyt nośna dramaturgia jego przedstawienia, które toczy się gładko i bezboleśnie. Jest pozbawione pasji, odwagi, ryzyka, ironii i złośliwości.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji