Artykuły

buffo i Buffo

Sobotni wieczór zatytułowany "Balety Marka Różyckiego", zgotowany niewątpliwie z myślą o przypadającym 29 kwietnia Mię­dzynarodowym Dniu Tańca, stanowił mieszankę dość piorunującą.

Zderzono w nim potraktowaną serio III Symfonię Krzysztofa Pendereckie­go oraz taneczne żarty do Chopina i... piosenek Ewy Demarczyk skompono­wanych przez Zygmunta Koniecznego. Nazwano go premierowym, ale to praw­da tylko do pewnego stopnia: Pende­reckiego mogliśmy oglądać na scenie Teatru Wielkiego już w 1998 r., a jed­na z Chopinowskich wariacji (męska) także była tu już pokazywana rok temu. Niespecjalnie przypadł mi do gustu "po­ważny" Marek Różycki - uważam, że nie udźwignął ciężaru Symfonii Penderec­kiego, jego propozycja to próba bezpoś­redniego przetransponowania muzyki na ruch. Efektem, wynikającym z dość ubo­giego ruchowego języka, są stereotypo­we relacje między papierowymi posta­ciami. Wyjątek stanowi tu "Passacaglia" - której kanwą jest bardzo prosty ruch podawany przez solistę, przejmowany przez zespół, włączony do duetu. Ten ruch nie tylko "odpowiada" muzyce, on także znaczy na scenie. Nielogicznie, nie­konsekwentnie potraktowano wcale nie­złą scenografię złożoną z kilku perspek­tywicznie ustawionych bram. W ostatniej części była w zasadzie niepotrzebnym elementem: przedwcześnie wyekspono­wanym, nie budującym już żadnego na­pięcia, żadnej dramaturgii. Nieco więcej ma do powiedzenia Ró­życki lżejszego kalibru, kiedy traktuje scenę z przymrużeniem oka, kiedy poz­wala się widzowi uśmiechnąć. W ten spo­sób potraktowany jest Chopin: w prelu­diach widzimy trzy tancerki na próbie, we współczesnych, dość skąpych, czar­nych kostiumach. Aż się prosi, żeby po­za tanecznym popisem - co proponuje choreograf - pociągnąć też inny wątek: relacji między nimi, rywalizacji. Żeby nie tylko ją odtańczyć, ale i zagrać, wyrazić. Do tego złapałam się też na tym, że zamiast patrzeć na solistki, z rosnącą uwa­gą obserwuję pianistkę umieszczoną na drugim planie: jej ręce nad klawiaturą da­ły bowiem całe spójne przedstawienie: ruchy były płynne, funkcjonalne, pełne energii - nie marnotrawionej, nie wysy­łanej w próżnię, ale logicznie użytej. Cho­pinowską "zabawę" oglądamy też w wy­daniu męskim do Wariacji B-dur op. 2 - tym razem popisują się soliści ubrani w krótkie spodenki i podkoszulki niczym kulturyści.

Ostatnia - kilkuodsłonowa część spek­taklu powstała do piosenek Ewy Demar­czyk. Tu zdarzył się fragment szczegól­nej urody - Irina Lawrenowa i Andrzej Leonowicz (zdecydowanie najbardziej utalentowani w poznańskim zespole) za­tańczyli słynny "Tomaszów" - ruchem prostym, pozbawionym tautologii wobec tekstu. Tak naprawdę przemierzyli po diagonalu scenę krokiem "dwa do przodu, trzy do tyłu", oplatając się, ścierając - po­wstała metafora miłosnej, niełatwej dro­gi. Ciekawy był pomysł na "Garbusa" - tańczonego przez dwóch prawie nagich tancerzy - tu, niestety, zawiodło wyko­nanie. Do pewnego stopnia broniły się też "Madonny", choć potraktowano je zbyt dosłownie, zbyt ilustracyjnie: czte­ry kobiety maszerujące dostojnie na wy­sokich koturnach, pod tiulowymi parasolami-welonami zderzono z hasającymi po scenie mężczyznami-końmi ubrany­mi na czarno. Końską maść ("od sufitu, od dębu, od marchwi") sygnalizowały ko­lorowe rękawiczki.

Bardzo rozczarowały mnie natomiast "Groszki i róże", "Jaki śmieszny" i le­gendarny "Grande Valse Brillante". Tu na scenie zadomowił się kicz rodem z Teatru Buffo - kostiumy stylizowane na lata pięćdziesiąte (tapirowane peruczki, rozkloszowane sukienki "na hal­kach" i szpilki) oraz estradowo potrak­towane układziki ruchowe, które mogą się pewnie zdarzyć, kiedy są tłem dla popisów wokalistów, ale nie wtedy, kie­dy oglądamy je jako autonomiczne zda­rzenie taneczne na dużej scenie. Tu mó­wię zdecydowane nie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji