Dżuma, czyli życie
W szkole uczono mnie, że w powieści Camusa zaraza jest metaforą totalitaryzmu nazistowskiego, narzuconą przez czas jej powstania. Wojna to jednak sprawa dość odległa, zwłaszcza dla teatru, który przegląda się w zwierciadle rzeczywistości "tu i teraz". Kiedy w 1982 roku "Dżuma" pojawiła się (w swobodnej przeróbce łączącej ją z fragmentami "Dziennika roku zarazy" Defoe) na scenie Teatru Współczesnego we Wrocławiu, autorzy spektaklu zrobili wszystko, by nie pozostawić wątpliwości, że Oran to Polska stanu wojennego. Aktualizujący "styl odbioru" narzucały - aż nadto wyraźnie - zewnętrzne atrybuty tamtego czasu: głośniki uliczne ostrzegające przed zarazą, komunikaty telewizyjne wystylizowane na ówczesne dzienniki, rządowe informacje w prywatnych telefonach, świadczące o podsłuchu. Ale przedstawienie Kazimierza Brauna warte jest wspomnienia nie tylko z racji potyczek z cenzurą, zakończonych zresztą klęską. Poza swoim społecznym czy wręcz politycznym wymiarem, demonstrowało ono również niepodważalną siłę teatru anektującego wyobraźnię swoich widzów. Jednym z bardziej celnych pomysłów reżysera było wprowadzenie na scenę "szczurów", które przyjęły postać kelnerów. W zapyziałej, tandetnej PRL-owskiej rzeczywistości - zrównanej poprzez literacki idiom z podłą knajpą - to właśnie kelnerzy sprawowali "rząd dusz". Dlatego we wrocławskiej inscenizacji mogli oni stać się, jak pisał Tomasz Raczek, "mistrzami ceremonii wciągającymi widzów w swoje misterium". Ich władza, sygnalizowana nienagannym uniformem, była groźna, bo pozbawiona ideologicznej namiętności, naznaczona czymś "niskim" - rutyną, powszedniością. Dżuma, która posługiwała się takimi wysłannikami, zyskiwała walor wszechobecności, totalności, niszcząc nie tylko zewnętrzny porządek cywilizacji, kultury, ale także to, co najbardziej intymne. Bohaterowie, pokazywani w swoich prywatnych mieszkaniach, nie mogli już czuć się w nich bezpieczni - zaraza wkraczała tam nawet z zatrutym przez "szczury" posiłkiem. Poddani nieustannej kontroli, inwigilacji, byli jednocześnie samotni wobec zła, odcięci od innych. W interpretacji Brauna dżuma w swojej masowości atakowała bowiem przede wszystkim zbiorowość ludzką po to, by ją zatomizować, niszcząc wszelkie więzy. Samotność bohaterów była sygnalizowana już na poziomie konstrukcji spektaklu, przez redukcję dialogów i rozbicie akcji - po części symultanicznej - na osobne obrazy, które rejestrowały rozmaite strategie zachowania w sytuacji zniewolenia czy wręcz osaczenia. Podzielona na grupki publiczność, wędrująca po teatralnych zakamarkach różnymi trasami, natrafiała na kolejne kręgi piekła: mały pokoik Granda, który bronił się przed destrukcją uciekając w fikcyjny świat ślicznej amazonki, obóz dla internowanych, gdzie pod wodzą ojca Gustawa (sic!) odruchowy bunt dojrzewał do walki, wreszcie na szpitalną salę, w której ta walka - skoncentrowana już nie na jałowych próbach zniszczenia zła, przybierającego oblicze konieczności, lecz na ratowaniu człowieczeństwa - zyskiwała realny wymiar w działaniach lekarzy i nauczyciela organizującego ochotnicze hufce sanitarne. Druga część spektaklu, rozegrana w konwencjonalnej przestrzeni, w "teatrze śmierci", demonstrowała lekcję ostatecznego upokorzenia. Kelnerzy zdejmowali z rąk białe serwetki i oddawali je tym, którzy pozostali jeszcze przy życiu. Zmuszali ich w ten sposób do służalczych gestów. U kresu tej próby upodleni, zarażeni strachem ludzie, ofiary dżumy, sami wznosili kolczaste zasieki, które więziły ich w murach "oblężonego miasta". Gdy obrzydliwi nadzorcy, znudzeni rolą panów, osłabieni wewnętrznymi konfliktami, opuszczali wreszcie scenę, zasieki stały tam nadal - "zadomowiły się", wrosły w obraz miasta, przydając się do suszenia pieluch. Ponieważ zło zostało uwewnętrznione, należało spodziewać się, że przyczajona dżuma za jakiś czas znowu wyśle swoje szczury. Wydawało się to tylko kwestią czasu.
Jakie sensy może mieścić w sobie "Dżuma" dzisiaj, w społeczeństwie - jak twierdzą nasi politycy - demokratycznym? To pytanie postawiła sobie Julia Wernio, reżyserując powieść Camusa w Teatrze Miejskim w Gdyni. W jej lekturze dżuma nie ma oblicza Historii. Skoro katastrofa przychodzi nagle, nie zapowiedziana żadnymi spektakularnymi znakami - jak ubiegłoroczna powódź, obecna w tle gdyńskiego spektaklu - "wina" tkwi prawdopodobnie w jakości życia. Toteż Wernio nie szukała efektownego pomysłu, klucza organizującego adaptację poprzez rozrost jakiegoś wątku czy postaci. Próbowała stworzyć namiastkę całości, wydobywając z powieści przede wszystkim to, co mówi ona o stosunku do życia pewnego miasta doświadczonego przez klęskę. O tym, "jak się w nim pracuje, jak kocha i jak umiera".
Zabiegi adaptacyjne świadczą, że chodziło tutaj bardziej o przekazanie pewnego uogólniającego komunikatu niż o śledzenie pojedynczych losów. Dzięki tej strategii doktor Rieux Dariusza Siastacza, dźwigający na swoich barkach główny ciężar narracji, stał się nieoczekiwanie - wbrew sposobowi istnienia tej postaci w tekście - bardzo rozmowny. Już na wstępie, bez żadnych obiekcji, dzieli się z Rambertem (Piotr Michalski) swoją myślą o uśpionych duszach obywateli Oranu, którzy tkwią na powierzchni, wyczerpując swoją aktywność w jałowych rytuałach codzienności, wypełnionej głównie zarabianiem pieniędzy i niewyszukanymi przyjemnościami. "Nasi ludzie są tacy, jak wszyscy współcześni - diagnozuje Rieux. Może tylko w innych miastach podejrzewają, że jest coś jeszcze pod spodem." Oran - brzydki, odwrócony tyłem do morza, pozbawiony ogrodów - jest miastem całkowicie nowoczesnym, co oznacza, że żyje "bez podejrzeń", zamykając się na jakąkolwiek tajemnicę czy choćby refleksję. Co gorsze, jest niezdolny także do uczuć, bo tu - jak gdzie indziej - mężczyźni i kobiety albo zachłystują się nimi w krótkotrwałym spazmie miłości, albo powoli przyzwyczajają się do siebie. Rieux, który żegna swoją żonę w pierwszej scenie, dziękuje za jej miłość, męczony wyrzutem, że sam nie nosi tego uczucia w sobie. Życie tutejszych ludzi, a raczej ta reszta życia, która im pozostaje po pracy, upływa głównie w "białych dekoracjach". W kawiarniach podobnych do tej, którą scenograf Elżbieta Wernio zaaranżowała na scenie gdyńskiego teatru, wypełniając stolikami zasadniczą część fragmentarycznie komponowanej przestrzeni. Bohaterowie, niezależnie od fachu, statusu materialnego i rodzinnego, ściągają tu bezwiednie, siłą przyzwyczajenia, które staje się w ich świecie zasadniczą wartością, wartością, która aspiruje wręcz do świętości, definiowanej przez Tarrou właśnie jako zespół nawyków. Wypijają kawę lub wino, słuchają muzyki sączącej się z radia. Nawet w chwili największego zagrożenia nie rezygnują z tych drobnych przyjemności, wypędzani z domów strachem przed samotną śmiercią. Pogrążeni w mroku - którego nie są zdolne rozproszyć zgromadzone na scenie w nadmiarze ciężkie, uliczne lampy w metalowych oprawach - przypominają ślepców. Błądzą, dopóki dżuma nie otworzy im oczu na siebie, na innych, na Boga, którego zaczną szukać poza kościelną rutyną. Pytanie o Boga jest jednym z tych, które domagają się odpowiedzi w czasie dżumy. Skoro śmierć wyznacza porządek świata, karząc cierpieniem nawet niewinne dziecko, może lepiej dla Boga, by w niego nie wierzyć? Według ojca Paneloux dżuma, wyrywająca z codzienności, domaga się innej religii, bardziej - by tak rzec - ekstremalnej, która w obliczu bezimiennego nieszczęścia każe we wszystko uwierzyć albo wszystkiemu zaprzeczyć. Wszystko albo Nic - to jedyny wybór mieszkańców Oranu. Nie można tkwić pośrodku, trochę wierzyć albo trochę wątpić. Wiara nie może być nawykiem duszy. W przedstawieniu w środku miasta zaaranżowanego na scenie, między dworcem a knajpą wznosi się metalowa "figura" Matki Boskiej, obudowana drabinami wiodącymi do nieba. Na początku istnieje niemal nie zauważona, służąc jedynie Paneloux do jego modlitw. Pierwsza przypomni sobie o niej bodaj żona dozorcy, którego śmierć rozpoczyna żniwo dżumy. Potem właśnie tutaj zgromadzą się bohaterowie na kazaniu uczonego jezuity. Mariusz Żarnecki w tej roli nie ma jednak charyzmy, którą przekonałby do wiary w Boga skazującego na tak okrutną próbę. Sam jest słaby i załamany w swojej wierze, sam szuka sposobu, by trwać przy niej po tym, jak na próżno modlił się o ocalenie małego synka sędziego. Jego rozpacz ma oblicze groteski - ośmieszony, jest zbyt słabym przeciwnikiem dla ateizmu Tarrou, odpowiadającego na absurd istnienia. Być może zmagania z własną chorobą, dżumą zaczajoną w jego ciele, ożywiłyby tę postać. Ale z tej szansy reżyserka zrezygnowała. Nie tylko zresztą ten wątek został stracony. Żal też, że nie skorzystano z okazji, by pokazać - podsyconą mitem końca świata - gorączkową pracę zbiorowej wyobraźni, która broni się uciekając w przesądy czy wręcz fanatyzm religijny. Szkoda, bo to wydaje się dziś bardzo bliskie.
Przedstawienie Julii Wernio, trochę też za sprawą słabego aktorstwa, prowadzone jest w jednym rytmie, stroni od skoków napięcia, nurzając się w nijakość. "Nuda prawie genialna" - chciałoby się rzec za Janem Kottem, który czterdzieści lat temu tak kwitował polską prapremierę "Czekając na Godota". I tu, i tam nuda jest - jak się domyślam - założeniem artystycznym, adekwatnym do nijakości życia naznaczonego absurdem śmierci. Tyle że w gdyńskim spektaklu ona nie poraża, bo nie zostaje doprowadzona do takiego stopnia intensywności, w którym można byłoby odczuć jej fizyczne wręcz działanie po drugiej stronie rampy. Niestety, choć intencje reżyserki wydają się interesujące, rzeczywistość ze sceny nie przekłada się na tę naszą, nic tu nie iskrzy. Może pominięty epizod w operze, z którego Braun zbudował prawie całą drugą część swojego przedstawienia, spełnić by mógł rolę pomostu, pokazując, jak dżuma, która zabija aktorów, przekracza granicę fikcji, zagraża także widzom? Gdybym to zagrożenie odczuła, może nie wyszłabym tak bardzo zmęczona z teatru, w którym aktorzy miotali się na scenie, podzielonej na wiele obszarów, nieświadomi zupełnie pułapek, jakie niesie ze sobą umowna kreacja przestrzeni. Scenografia, mimo ciekawego pomysłu z kawiarnią jako jednym z wielu miejsc akcji, skazała niestety ten spektakl na dosłowność. Choć Wernio nie starała się redukować Camusowej dżumy przez związanie jej z określoną sytuacją historyczno-polityczną, to w gdyńskim przedstawieniu próżno szukać waloru metafory. Jest ono dosłowne w inny sposób - jako monotonna, pozbawiona aktorskiej wiary ilustracja kilku miesięcy z historii jakiegoś tam miasta i jego mało ciekawych mieszkańców. Z kręgu tej nijakości i bezradności próbują się wyrwać jedynie Andrzej Pieczyński w roli Tarrou i Rafał Kowal jako Cottard. To jednak stanowczo za mało, by ratować spektakl.