Pirandello, Holoubek i... Witkacy
43 LATA temu, 18 marca 1930 roku Luigi Pirandello, znakomity dramaturg włoski (1934 - Nagroda Nobla) udzielił "Paris-Presse" wywiadu, w którym powiedział m. in.: ,,Swego czasu, gdy w Rzymie przy Via Marlo Pagano, nowej gęsto zabudowującej się ulicy, pisałem swoje "Sześć postaci scenicznych w poszukiwaniu autora", naprzeciwko mojego domu wznosiło się rusztowanie. Zanim się obejrzałem, rozpoczęły się roboty murarskie, wskutek czego pewnego dnia ujrzałem niespodziewanie przed sobą jakąś setkę robotników, którzy obserwując mnie zanosili się od śmiechu. Byłem głęboko zawstydzony i czułem gwałtowną chęć ucieczki przed kpinami tych nietaktownych ludzi. Dowiedziałem się potem, że widząc moją gestykulację uważali mnie za niespełna rozumu i że moje grymasy pobudzały ich do śmiechu... Mogę przysiąc, że w owej chwili nie byłem Luigim Pirandello. Tworzyłem, sam nie wiem jak, postaci, które prawdopodobnie ucieleśniałem. One mną dyrygowały, nie pozostawiając we mnie
niczego co moje."
I tak jak działo się z autorem przy Via Mario Pagano, tak dzieje się na scenie z bohaterami jego sztuk: prawda i pozór, rzeczywistość i wyobrażenia o niej mieszają się wzajem. Człowiek ukrywa się pod mnóstwem masek i najczęściej sam nie zna do końca własnego oblicza. ,,W każdym z nas - twierdzi Pirandello - jest tyle własnych "ja", ile ich tkwi potencjalnie w naszej istocie". Nic dziwnego, że autor poddaje się postaciom swych dzieł, że ucieleśnia ich rozmaitość. Nic dziwnego, że postaci te na scenie same są coraz to inne, podwójne, potrójne, wielorakie... zmieniają się jak w kalejdoskopie, a najbardziej mieszczański, codzienny i pospolity świat zaczyna obfitować w zaskakujące wydarzenia i niezwykłe wypadki.
W napisanej z górą przed pół wiekiem sztuce "Żeby wszystko było jak należy" (uważanej np. przez A. Nicolla - świetnego specjalistę od historii dramatu - za jeden z ,,najwnikliwszych i najbardziej wzruszających dramatów") Pirandello zajmuje się przeciwstawieniem rzeczywistości wyobrażeniu o niej. Przedstawia on tam wiele wersji prawdy, wszystkie równie logiczne, wierzytelne, dopuszczalne. Każda zdejmuje kolejną maskę z ludzkich twarzy lub zakłada nową. Świat odbija się tu niczym w roztrzaskanym zwierciadle: w każdym okruchu nieco inny. Teatr Dramatyczny, który sięgnął po "Tutto per bene", jak brzmi oryginalny tytuł sztuki, uczynił to zapewne nie z uwagi na jej walory treściowe. Większy bowiem ciężar gatunkowy reprezentują czołowe dzieła znakomitego Sycylijczyka ("Sześć postaci scenicznych w poszukiwaniu autora" i "Henryk IV"). W tym jednak dramacie kryje się wyjątkowej wartości materiał aktorski. Materiał wyciśnięty do ostatniej kropli przez zespół Teatru Dramatycznego dzięki mistrzowskiej grze Gustawa Holoubka, oraz jego kolegów, a przede wszystkim: Andrzeja Szczepkowskiego, Magdaleny Zawadzkiej i Wandy Łuczyckiej. Przypomnieli nam oni najwspanialsze tradycje teatru gwiazd. Z tym, że tu podporządkowane zbornej inscenizacji Ludwika Rene dzięki czemu blask niczyich triumfów nie przyćmiewa osiągnięć innych. Nawet aktorzy występujący w epizodach, czy pojedynczych aktach, mają szerokie pole do popisu.
Holoubek (Martino Lori) z właściwą mu, rozżarzającą się ze sceny w scenę, pasją buduje postać zagubionego w oszustwach wielkiego świata szarego, naiwnego człowieka który poddał się tyranii uczucia. Własnego uczucia. Plączący się w labiryncie pozorów, kłamstw i matactw, wznoszonym przez otoczenie, Lori-Holoubek ucieka w bezpieczny azyl rozpamiętywanej przeszłości, koncentrując się na podsycaniu miłości do nieżyjącej (i chyba niezbyt wiernej) żony, miast na przepływającym obok życiu, które czyni zeń pośmiewisko, sentymentalnego dudka w oczach jednych, cynicznego pozera w mniemaniu innych. I kiedy już przestajemy wierzyć w obie prawdy, kiedy w ogóle przestajemy wierzyć radcy Lori, Holoubek w jednej z końcowych scen odsłania przed nami trzecią prawdę. W poprowadzonej z brawurą, mistrzowskiej partii: spowiedzi-monologu, odsłania najintymniejsze tajemnice swego życia, najboleśniejsze etapy wielkiej miłości. Jest patetyczny na podobieństwo romantycznego bohatera, a przecież ludzki, prawdziwy i powszedni jakim tylko Holoubek być potrafi.
Chłodnym, cynicznym jego wrogiem-przyjacielem, dobroczyńcą-rywalem, wierzycielem-dłużnikiem jest Szczepkowski - Salvo Manfroni. To chyba jedna z ciekawszych ról tego utalentowanego aktora, który od pewnego czasu grając z upodobaniem starszych panów, za każdym razem jest coraz bardziej interesujący, coraz głębszy. Jak dobre, nabierające z wiekiem smaku wino.
Magdalena Zawadzka (Palma Lori), sceniczna córka Holoubka-Loriego, zaprezentowała się nie tylko jako energiczna, nieco egoistyczna piękna kobieta (o czym już wiedzieliśmy), ale w kilku scenach lirycznych wydobyła wiele rzetelnego ciepła i czułości. Są to nowe i cenne, barwy na jej aktorskiej palecie. Jak zawsze świetna była Wanda Łuczycka (Barbetti), zabawny i pełen prymitywnego wdzięku Maciej Damięcki (Carlo Clarino), dyskretnie rysowała złożoną postać Panny Cei - Krystyna Kamieńska.
Praca scenografa - Zofii Wierchowicz - zasługuje na nie mniejsze uznania, niż osiągnięcia jej kolegów aktorów. Tym to ciekawsze, że przełamała ona zarówno swój dotychczasowy styl, jak i stosowaną gamę kolorystyczną. Eksperyment wypadł znakomicie!
Do znanego ze sprawności warsztatowej i taktu scenicznego reżysera - Ludwika Rene zgłaszam dwie pretensje:
1° o błąd obsadowy w roli Claudio Gualdi, który według Pirandella jest markizem, na scenie zaś krzyżówką kelnera z dworcowego bufetu i pomocnika fryzjerskiego, oraz
2° o to, że postawił w zakończeniu sztuki przysłowiową kropkę nad ,,i". I to kropkę w stylu Witkacego, a nie Pirandella. Myślę, że obu panów ze służby zdrowia należy co prędzej odesłać tam skąd i przyszli. To jest do rzymskich Tworek. A więc: tutto per Rene!