Kabaret i filozofia
1.
"Klient musi być zadowolony" - takie zdanie (właśnie z kategorycznym "musi") znajduje się, jak pamiętamy, w "Regulaminie Firmy portretowe j" S. I. Witkiewicza. Każdy, kto zna poglądy Witkacego na sztukę, wie, ile bólu, buntu, ale i masochistycznej clownady towarzyszyło zestawianiu owych słów. Niemniej trzeba zauważyć, iż artysta, przyznając określone prawa korzystającym z usług "Firmy" (prawo zamówienia portretu w określonym przez "Regulamin" typie, a nawet możliwość odrzucenia wykonanej pracy), strzegł zarazem tego, co stanowiło istotę jego twórczej wolności: prawa do własnego widzenia. Można powiedzieć, że "Regulamin" z góry określał warunki i granice kompromisu. A inicjatywa określania owych warunków pozostawała przecież w rękach artysty.
Zdaje się, iż podobny stosunek do klienta założyli również twórcy teatralnej wersji "Firmy portretowej" - spektaklu granego na "trzeciej scenie" opolskiego teatru, w Sali Prób. Co rusz (a właściwie: co ruch, co gest aktora) przypomina się owo zdanie. Ale czy to źle, że Wiesław Cichy, Andrzej Pawłowski i Marek Mikulski powtarzają za Witkiewiczem, iż klient musi być zadowolony? Niechże sobie będzie! Wszak teatr jest dla publiczności - i jeszcze trudniej obywa się bez klientów, niż malarstwo. No tak, tylko czy zadowolenie klienta idzie w parze z satysfakcją artysty? Wiadomo, że nie zawsze. Artysta chce wypowiedzieć siebie, swoją prawdę. Klient natomiast chce być bawiony (co, czasami, znaczy także: straszony, maltretowany, adorowany). Twórca chce - i musi - wyprzedzać swój czas. Publiczność zaś chce mieć artystów na swoją miarę. Bywa więc, że moralista wkłada czapkę błazna, a filozof - przerwawszy pisanie traktatów - bohatersko "bawi się" w kabaret.
2.
Widzowie usadowili się już na krzesłach i ławach. Umilkł również głośnik, przez który spokojnie, wyraziście, acz bezosobowo, jakby na sposób urzędowy - gdy publiczność zajmowała miejsca - odczytywany był "Regulamin Firmy portretowej" S.J. Witkiewicza. Chwila ciszy. I oto wychodzą na środek - z prawa i z lewa - dwaj panowie, którzy "akompaniować" będą przedstawieniu. Spektakl, co się za chwilę okaże, nasycony jest piosenkami - wyjaśni się tym samym, że i pianino stoi nie tylko dla dekoracji. Zauważmy, że i wspomniany "akompaniament" jest również czymś więcej, niż tylko przygrywaniem śpiewającemu soliście: obaj panowie, stanowiąc żywy element scenograficzny, od czasu do czasu wtrącają się do scenicznych działań, a na początku i w finale - biorą nawet w nich udział. Są już na środku, podają sobie ręce. Ale zamiast wrócić na miejsce - jak to w salach koncertowych zwykli czynić soliści po przywitaniu się z dyrygentem - ci dwaj zabierają się do montowania haka. Hak jest wspaniały, złocisty; przy tym - sporych rozmiarów. A kształtem zdaje się przypomnieć "paragraf". Zawisł już oto nad sceną, pod nim została jakaś skrzynka. W głębi stoi - dostrzegana wcześniej, ale teraz dopiero zaczynająca naprawdę intrygować - czarna tablica. Obok niej - przeciągnięty sznurek. Widać klamerki - takie, jakimi zwykle przypina się mokrą bieliznę.
W tę tajemniczą scenerię zostaje "wrzucony" aktor - bosy, w białym dezabilu. Przez moment ułożenie ciała na podłodze ma coś z embriona. Ale to tylko przez ułamek sekundy. Jednak wystarczająco długo, by "wrzucenie" nabrało wymiarów egzystencjalnych. Jest w tym także coś ze "sponiewierania artysty": przecież za chwilę padną słowa o upadku sztuki, o upośledzeniu indywiduum. I zmiana nastroju: aktor wnosi olbrzymią, złoconą ramę. Wiesza ją na wspomnianym haku. Stając za ramą, staje się zarazem portretem samego siebie. I samym sobą zaczyna prezentowanie różnych typów portretu, przewidzianych w "Regulaminie Firmy". Przeźroczyście podawanemu słowu towarzyszy gest, który zabarwia je ironią. Rozumiemy, że artysta nie utożsamia swojej sztuki ze "świadczeniem usług dla ludności". Jeżeli już mogłaby być mowa o jakichkolwiek usługach, to ewentualnie na rzecz Ludzkości. Cóż, kiedy "ludzkość idzie, zaczynając od najpierwotniejszego zrzeszenia, w kierunku upośledzenia indywiduum na rzecz tego zrzeszenia". Głos aktora nasyca się emocjami, jeszcze chwila - a przejdzie w krzyk. Nie dochodzi jednak do tego - z prawej strony rozlega się dzwonienie w szklankę, co "wykładowcę" wytrąca z transu. Przemawiający flaczeje wewnętrzne, a potem - jak zahipnotyzowany - krokiem automatu zmierza do pianina, na którym stoją szklanka i dzbanek z wodą. Pije kilka łyków - i podejmuje wykład. Sekwencja ta powtarza się kilka razy: narastanie emocji, dzwonienie w szklankę, hipnotyczne zmierzanie do "wodopoju". Co świadczy, iż artysta oznajmiający zanik uczuć metafizycznych sam już jest nieco zautomatyzowany: reaguje odruchowo na określone bodźce. Wracamy do wykładu, który - ni stąd, ni zowąd - wybucha piosenką. Zestrój ten również powtórzy się kilkakrotnie. "W metafizyczną głębię lecę", "trup się uśmiecha przez zęby", "aa, a, kotki trzy, zjadły mózgi szare wszy" - oto kilka wpadających w ucho sformułowań z kolejnych piosenek, które - niczym intermedia - przerywają tok wykładu. Wiesław Cichy - precyzyjny i opanowany w roli wykładowcy (zwróciliśmy już uwagę na funkcję refrenicznie powtarzających się "podnieceń") - piosenki wykonuje w stylu demonicznym. Przez to uzyskują one kontrapunktową samodzielność, a zarazem kontrastują z tonacją wykresów prezentowanych na tablicy. Wykresy te to kopie rycin z pism Witkiewicza (jeden przedstawia, jak się ma dzieło sztuki do uczuć metafizycznych, uczuć życiowych, intelektu i Czystej Formy; drugi obrazuje, jaka jest zależność między występowaniem uczuć metafizycznych a rozwojem społecznym). W kontekście macierzystym traktowane są one serio. W spektaklu natomiast otacza je aura happeningu, a może i hambugu. Jest to tym mocniej wyczuwalne, że ryciny Witkiewicza zostają wzbogacone o "apokryf" - kolejny wykres pełen jest symboli dolara i krzyżyków, symboli śmierci. Nic dziwnego: przedstawia los artystów, którzy zyskali społeczne uznanie, i tych, którzy - tworząc wielką sztukę - nie zdołali zabawić swoich współczesnych.
Jak wiadomo, wzlot ducha raz po raz splata się z przyziemnością. Tak jest i w naszym wykładzie: płachty papieru z gotowymi już wykresami trafiają na sznur do bielizny. A wykładowca wykonuje "strip-tease" odwrócony: co piosenka to przybywa mu nowa część garderoby. Do uwag o teatrze przystąpi w purpurowym, aksamitnym płaszczu. Rychło płaszcz ów - dramatycznie rozdarty - zawiśnie na haku. Tak to spełni się zasada przyległości tematu i formy. Częściej wszakże twórcy przedstawienia posługują się kontrastem lub aluzją. Przecież już w skarpetkach i trzewikach śpiewa Cichy fortissimo: "Zmahatmiały mi pęciny, / Brzuszek mam już całkiem święty, / Tylko nie chcą mi zmahatmieć / Wyświechtane stare pięty." A śpiew finałowy - "Demony wszystkich krajów, / Łączcie się między sobą" - wykonany jest zespołowo. Do aktora dołączają wspomniani dwaj panowie. Wszyscy są w białych koszulach, mają jaskrawo zielone krawaty. A w ręce - czarne aktówki. Maszerują demonicznie - i pozdrawiają zebranych gestem znanym skądinąd. Z wieców - mianowicie.
3.
Autorami scenariusza spektaklu "Firma portretowa. O zaniku uczuć metafizycznych" są Wiesław Cichy i Andrzej Pawłowski. Pierwszy z nich jest zarazem wykonawcą monodramu, drugi - reżyserem. Rzecz rozgrywa się w scenografii Marka Mikulskiego, a zróżnicowaną muzykę (bo i temat piosenek dość różny) napisali: Tomasz Bajerski, Tomasz Krzemiński, Leszek Wronka i Andrzej Zarycki.
Tekst monodramu (chyba jednak monodramu, wszak udział innych osób jest dość marginalny) powstał, co łatwo zauważyć, z fragmentów poważnych pism i niepoważnych wierszyków. W przestrzeni scenicznej jakości te tworzą przedziwną miksturę. W przybliżeniu można nazwać ją kabaretem filozoficznym. Konieczność "ukabaretowienia" myśli Witkacego dowodzi, iż spełniają się jego "ohydne przeczucia". Czyżby więc twórcy spektaklu nie mieli prawa do "ukabaretowiania" Witkiewiczowskich rozważań "O zaniku uczuć metafizycznych"? Przeciwnie. Wszak robił to i sam autor "Szewców".