Czekając na zbawiciela
"jak za przymgloną, przydymioną szybą"
Kiedy ponad trzy lata temu Krystian Lupa wystawił drugą część "Lunatyków" Hermanna Brocha, pisano, że reżyser się zmienił. Ze zmienił się jego sposób postrzegania rzeczywistości. Wcześniejsze przedstawienia przynosiły ponurą, przygnębiającą wizję świata, zapełnionego neurotykami, szaleńcami czy "półgeniuszami" bezskutecznie zmagającymi się z uczuciem niespełnienia. Zdawało się, że spektakle Lupy rozgrywają się w równoległej rzeczywistości, gdy tymczasem płynący obok, tak zwany normalny świat był niedostępny dla jego bohaterów. Tymczasem w "Eschu, czyli anarchii" Lupa przedstawił świat zwyczajny, przeciętny, żeby nie powiedzieć najbanalniejszy z możliwych. A co za tym idzie, pokazał życie "mało znaczących" ludzi ze wszystkimi ich słabościami. Nie był to obraz optymistyczny, jednak dużo bardziej niejednoznaczny, a więc jaśniejszy niż w poprzednich spektaklach. Również dzięki uruchomionemu tym razem żywiołowi komicznemu, który stanowił świetne dopełnienie dla "ciemnej strony" rzeczywistości. Z kolei oglądając trzecią część "Lunatyków" nie sposób oprzeć się wrażeniu, że Lupa wrócił do wcześniejszych fascynacji. Pokazał świat pogrążony w przeróżnych odcieniach szarości, jak z czarno-białej fotografii, którego - by tak rzec - nie imają się kolory, świat "zrobaczywiały i całkiem martwy w niezłomnym milczeniu". Nawet kiedy bohaterowie wyruszają za miasto, trudno zgadnąć, że obcują z naturą. Broch pisze, że "drzewa na ulicach więdły już na wiosnę, wyglądały jak dzieci o twarzach starców", co wzmacnia tylko odmalowany przez niego obraz "wydrążonego" świata. Nie ulega wątpliwości, że Lupa idzie tropem autora - "Huguenau, czyli rzeczowość" prowokuje taką wizję rzeczywistości. Esch to zapowiedź bliskiej katastrofy. W ostatniej części ta przepowiednia się wypełnia, bohaterowie stają w obliczu wojny będącej realnością.
"rozszczepienie naszej duszy"
W "Huguenau" Broch prowadzi równolegle kilka wątków, które przeplatają się, a czasem spotykają ze sobą. Należą do nich historia Marii - dziewczyny z Armii Zbawienia, dalsze losy Augusta Escha - bohatera drugiej części powieści, w których powraca Joachim von Pasenov - główna postać pierwszej części, i pojawia się właściwy protagonista zdarzeń Wilhelm Huguenau; ponadto znajdujemy tu także historię murarza Ludwika Godickego, Hanny Wendling i porucznika Otto Jaretzkiego. Ważnym elementem są również pojawiające się co jakiś czas fragmenty eseistyczne, zatytułowane "Rozpad wartości", będące wykładem poglądów filozoficznych Brocha, których ilustracją stają się wątki fabularne. Co więcej, w Huguenau autor ucieka się do różnych form literackich. Występują tu ustępy pisane prozą, wierszem lub ujęte w dramat. To rozbicie powieści odbywające się na różnych poziomach obrazuje rozchwianie świata, a co za tym idzie, rozpad jednostki pod koniec I wojny światowej.
"nad światem rozpościerała się sieć zła"
Bohaterowie Brocha - Esch, Pasenov, Godicke, Maria, Hanna Wendling czy Jaretzki widzą z całą ostrością, że świat został oplątany "siecią zła", że stało się ono rzeczywiste i wszechobecne. Uosobieniem zła realnego jest właśnie Huguenau - "człowiek zrodzony z tego, co nadchodzi". I choć Pasenov w jakimś momencie po cichu nazywa go diabłem, w powieści nie ma on aż tak wyraźnych cech. Inaczej jest u Lupy. Huguenau, bardzo dobrze grany przez Romana Gancarczyka, nosi w sobie piętno szatańskie. Kiedy sam w swoim pokoju wierci się na łóżku, to są w nim pokłady negatywnej energii, która go rozsadza. Z pozoru wydaje się, że Huguenau to - powołując się na tytuł powieści Sołoguba - "mały bies", bo i zło spsiało w tych czasach. Niezwykle cieszy się, na przykład, kiedy może innym pokrzyżować plany i skusić do złego. Nie odmówi sobie żadnej okazji, żeby dokuczyć Eschowi. Jednak z czasem jego czyny coraz bardziej przejmują grozą i widać, że mamy do czynienia z osobnikiem wyjątkowo niebezpiecznym. "Wszystko i wszystkich traktuje instrumentalnie." Prymitywne, zwierzęce instynkty idą u niego w parze ze sprytem. Dlatego zawsze osiąga cel. Kiedy inni snują wizje apokaliptyczne, Huguenau czerpie z tego profity, wykorzystując zamieszanie wojenne, żeby się dorobić. Broch pisze o swoim bohaterze, że to człowiek działający pragmatycznie. "Pragmatycznie podzielił swój dzień, pragmatycznie prowadzi interesy, pragmatycznie układa i zawiera umowy. Wszystko to opiera się na logice, która jest całkowicie wolna od ornamentów (...) A przecież z tą wolnością do ornamentów wiąże się nicość, wiąże się śmierć, kryje się za nią monstrum umierania, w którym czas ulega rozpadowi." Dlatego sprzeciw wobec Huguenaua, który odczuwa zarówno Esch jak i Pasenov, ma głębszy wymiar, wyraża niezgodę na nędzę i niedoskonałość tego świata. Co więcej, bezdzietny Esch, stale mamroczący, że "przyjdzie Syn i zbuduje dom", dla żartu chce adoptować Huguenaua. Ta decyzja ma wymiar symboliczny. Esch czeka przecież na zbawiciela, pod którego niepostrzeżenie podszywa się antychryst. Z pewnością Huguenau nie ma cech Mariusza Ratti - bohatera powieści Brocha "Kusiciel", ale przeciera mu szlaki. Ratti to "szarlatan polityczny", porównywany z Hitlerem czy Mussolinim, choć niektórzy uważają, że taka interpretacja to zbytnie uproszczenie.
"lunatyczna pewność"
Postaci tej części zostają umieszczone przez autora w sytuacji granicznej. Wiedzą, że ich epoka jest bez reszty związana z umieraniem i piekłem". Czekają więc na zbawiciela, który uwolni ich od piekła na Ziemi. Ponieważ jednak zbawiciel nie przychodzi, a bohaterowie coraz mocniej doświadczają "zimna absolutu", czują się zostawieni sami sobie, przejmują jego rolę. Robią to w sposób niedoskonały, często groteskowy czy parodystyczny, czasem napawający grozą, ale, co wartościowe, podejmują wysiłek.
Zacznijmy od Escha, który - jak czytamy w Posłowiu -jest "karykaturą żałosnego zbawiciela*". Podczas spotkania biblijnego bohater Brocha czuje się "silny, pewny i pokrzepiony (...) jak gdyby słowa w jego ustach były słowami Boga". Esch naucza niczym Chrystus, a gromadzący się wokół niego są jak "apostołowie i uczniowie". Bohater w czytaniu Biblii widzi jedyny ratunek dla pogrążonej w "lunatycznym marszu" ludzkości. Rzecz w tym, że ani Esch, ani uczestnicy zgromadzenia nie są w stanie pojąć słów Pisma Świętego, które mądrze odczytane dają wsparcie. Escha świetnie gra Jan Frycz. W jego interpretacji to kołtun i straszny drobnomieszczanin - gburowaty, prostacki, czasami wręcz agresywny. Brak mu pokory i może dlatego niczego nie osiąga. W scenie zatytułowanej "Święta dysputa", podczas wieczerzy, na której bohaterowie spożywają chleb i wino, Esch doświadcza jedynie czegoś na granicy delirium i pozornej iluminacji. Na owym spotkaniu biblijnym pojawia się również Pasenov. Po odczytaniu kolejnego fragmentu zdobywa się na żenujący komentarz, z którego nic nie wynika. Stwierdza: "To piękna parabola". Jerzy Trela wypowiada te słowa z niezwykłym spokojem, jakby wierzył w to, co mówi, gdy tymczasem publiczność nie może powstrzymać się od śmiechu, dostrzegając jego pozerstwo. Broch ironizując pisze, że podczas spotkania major stanął przy Eschu niby "anioł, który przystąpił do niego, aby nad nim czuwać". Tymczasem dla Escha, a także dla innych, Pasenov jest autorytetem, wyrocznią w sprawach religii. Trela trzyma tę rolę, by tak rzec, na jednym tonie. Wszystkie kwestie wypowiada niemalże jednakowo, dystansując się do szemranej wielkości i mądrości swego bohatera. Tylko jeden raz podczas kłopotliwej rozmowy z Huguenauem puszczają mu nerwy.
"cały świat chodzi o kulach..."
Najbardziej tajemniczą, a przez to najciekawszą postacią trzeciej części trylogii Brocha jest Godicke, który po trzech dniach został wygrzebany z ziemi. Na spotkaniu biblijnym murarz podnosi się nagle z krzesła i wsparty na kulach wydaje z siebie wściekły bełkot: "Stul pysk. (...) Kto nie był martwy, niech stuli pysk". Te słowa skierowane są do Escha. Ale grubiański i popędliwy buchalter nie daje za wygraną. Nazywa murarza pokraką, gdy tymczasem ktoś z przybyłych stwierdza, że to "święty człowiek". Po premierze pisano, że jego powrót do życia jest odniesieniem do wskrzeszenia Łazarza. Ale skoro na kartach powieści znajdujemy informację, że Godicke "zmartwychwstał trzeciego dnia", jest to nawiązanie do pokonania śmierci przez Chrystusa. Jednak ten cudaczny, chodzący o kulach pomazaniec boży nie czyni cudów, wpisując się do grona innych podejrzanych zbawicieli. W jednej z bardziej enigmatycznych scen przedstawienia, zatytułowanej Godicke w ciemności, grający tę postać Andrzej Hudziak ociężałymi, nieporadnymi krokami zbliża się do widowni. Z daleka słychać czysty, niewinny śpiew i docierające między innymi słowa: "Godicke, dziecko boże...", na który nakłada się niepokojące szemranie czy też zawodzenie przypominające spotkanie jakiejś sekty albo przywodzenie złego ducha. Lupa pokazuje, w jaki sposób krótkowzroczność i ograniczenie w sprawach religii, tak jak w przypadku "wyznawców" Godickego, mogą prowadzić do niebezpiecznej herezji. Co istotne, Broch widzi między innymi źródło "zdruzgotania wartości" w rozbiciu religii na sekty, zaliczając do nich na przykład protestantyzm czy Armię Zbawienia, choć o tej ostatniej wyraża się raczej ciepło. W przedstawieniu Bertrand Muller-Autor (Piotr Skiba) mówi, że członkowie Armii Zbawienia są "ludźmi zacnymi, ale bezmyślnymi". Jedną z nich - Marię pięknie gra Maja Ostaszewska. Jest w niej niezmącony spokój, bo, jak sama mówi, zaufała Bogu. Ale choć niesie pomoc potrzebującym i spośród innych zbawicieli jej działalność przynosi najwięcej namacalnego dobra, to jednak jej wspólnota nie jest zdolna dokonać zmian zasadniczych.
"ta wojna nigdy się nie skończy..."
Te słowa wypowiada porucznik Otto Jaretzki (Jacek Romanowski), który w czasie wojny stracił lewe ramię. Jaretzki nie jest w stanie pogodzić się ze swoim kalectwem i z tej przyczyny każdą noc spędza z inną kobietą. On również odwołuje się do słów Biblii - już tam jest bowiem napisane, że człowiek nie może być samotny.
Pijany Jaretzki wyznaje: sprawa zaczęła się od tego, że mężczyźni szli spać bez kobiet, a kobiety bez mężczyzn... to było złe". Jeden z rozmówców ironicznie komentuje jego wypowiedź: "Dzięki temu na pewno wybawi pan świat". Jaretzki nie ma jednak takich ambicji jak Esch, Pasenov czy Godicke. Ale na równi z nimi a może nawet dotkliwiej, doświadcza okrucieństwa wojny. Ułomność cielesna nie pozwala mu na normalne życie. Inaczej jest w przypadku Hanny Wendling. Choroba jej duszy - by tak rzec - zaraża ciało. Bohaterka umiera na grypę. Postać grana przez Iwonę Budner, chyba najwyraźniej ze wszystkich, bez przerwy pozostaje w stanie lunatycznego pomieszania jawy i snu. Tak jakby "potworna realność wojny anulowała realność świata. Fantastyczność staje się logiczną rzeczywistością, lecz rzeczywistość rozpływa się w najbardziej alogiczną fantasmagorię". W takim rozdwojeniu, w nierzeczywistości, która stała się najbardziej rzeczywista, żyją też inni bohaterowie tej części trylogii.
"Nadszedł ognia czas"
Nad postaciami Brocha ciemności gęstnieją coraz bardziej, zapowiadając wizję nowej apokalipsy. Na widowni gwałtownie zapalają się światła, a wszyscy uczestnicy opowiadanych zdarzeń biegają po scenie jak w obłędzie. "Sąd Ostateczny!" - krzyczy Godicke. Wkrótce potem następuje cała seria epizodów, od których włos jeży się na głowie. Pani Esch w nadziei, że uratuje męża, oddaje się Huguenauowi i, "jak skazaniec, który sam pomaga katowi", rozpina mu spodnie. On zwala się między jej wysoko podniesione nogi i zaspokaja swoje samcze popędy. Znakomita w tej roli Alicja Bienicewicz genialnie prowadzi tę scenę. Przechodzi od uległości do histerii, lamentując, że zgrzeszyła. Niedługo potem Huguenau zabija Escha, kiedy ten niesie wodę rannemu Pasenovowi. Jakby mało tego, Kucharka (Izabela Olszewska) w domu Hanny Wendling opowiada, że urodziły się bliźniaki, które mają dwie głowy na jednym tułowiu.
"Teraz pójdziemy do Jeruzalem"
To ostatnia kwestia Lunatyków Krystiana Lupy. Wypowiada ją Żyd Nuchem, grany przez Adama Nawojczyka. Co istotne, "Apokalipsę św. Jana" kończy ustęp zatytułowany "Nowe Jeruzalem"; daje on nadzieję czasów eschatologicznych. Również w przedstawieniu po burzy przychodzi cisza. Ale nie nastraja optymistycznie. Choć być może nie taka była intencja reżysera, który nie wyraża zgody na taki świat. Wskazuje więc światełko niewyraźnie migoczące w tunelu, jednak ma za mało wiary, żeby ten cel osiągnąć. Nie daje też żadnych wskazówek, jak to zrobić. Inaczej postępuje Broch. Zarówno w swojej trylogii jak i w eseju "Życie bez idei platońskich" ("Leben ohne platonische Idee") ogłoszonym w 1932 roku, a więc niemal równolegle z "Lunatykami", formułuje konkretne propozycje zmiany stanu rzeczy. Pisze, że jedynym rozwiązaniem jest powrót do źródła, a więc do idei platońskich, które stały się podstawą idealnego centrum wartości ustalonego w średniowieczu. Zostało ono rozbite w renesansie i "zapoczątkowało pięćsetletni proces rozkładu wartości" trwający do dziś. Dlatego trudno mi przyjąć wizję rzeczywistości zaproponowaną przez Lupę. Bardzo cenię natomiast to, że reżyser przekłada sytuację współczesną Brochowi na nasze czasy i teraz, pod koniec wieku, zadaje najważniejsze pytania: Czy jesteśmy zdani na siebie, czy Bóg istnieje? A skoro istnieje, to dlaczego milczy, kiedy jest potrzebny? Dlaczego pozwala na zło w świecie, skoro jest dobry?