Artykuły

Metafizyka białego kontrabasu

Martina Geyringa, jednego z bo­haterów "Lunatyków" Krystiana Lupy, od całej reszty postaci od­różnia fizyczny defekt. Otóż - Geyring kuleje. Dzierży pod pachą solidną kulę i kuśtyka miarowo po scenie tam i sam. Na pierwszy rzut oka nie ma w tym niczego nadzwyczajnego. W końcu nie­raz już w dziejach sztuki ułomność zmie­niana bywała w estetyczny smakołyk. Tym razem jednak coś jest nie tak. Wystarczy przyjrzeć się wnikliwie, by dostrzec, iż Geyring, owszem, kuleje, ale tylko poniekąd. Jest przecież tak, że mając chorą dolną kończynę można kuś­tykać, by tak rzec, tylko jednostronnie. Nie można w poniedziałek powłóczyć lewą, we wtorek zaś - żeby się nie nudziło - prawą nogą. Dlaczego więc Martin Geyring uprawia na scenie swois­tą żonglerkę swoim smutnym defektem? Z jakich przyczyn raz kuleje lewostron­nie, a raz prawostronnie? Cóż chce nam powiedzieć, operując kulą po obu stro­nach ułomnego ciała? Co miał na myśli Krystian Lupa, każąc Geyringowi zata­czać się na oczach widzów tak zdecydo­wanie dwuznacznie?

"I przyjmijcie za zasadę, że jeśli coś znajduje swoje uzasadnienie w fizyce utworu, może często obejść się bez metafi­zyki - pisał Gombrowicz. - Na własnej skórze nieraz doświadczyłem, że porusza­no niebo i ziemię, aby wytłumaczyć przeci­nek, który po prostu wynikał z konstrukcji zdania... ".Otóż to właśnie! Lupa niczego nie miał na myśli - to jedynie Andrzej Hudziak - całkiem zwyczajnie i po ludzku - pogubił się w roli na premierze. Najpewniej już się odnalazł i kuleje prawidłowo. Obawiam się jednak, że problem niniejszym nie zniknął. Prob­lemem bowiem nie jest Hudziak, tylko Lupa. Pytania w rodzaju powyższych stawiane są na okoliczność "Lunaty­ków" z całą powagą. Co gorsza - z całą powagą się na nie odpowiada. Niezliczo­ne, przepastne i panegiryczne eseje, roz­biory, analizy jego dzieła i myśli, pomie­szczane we wszystkich liczących się pe­riodykach fachowych, wywindowały Lu­pę na Olimp reżyserskiej nietykalności. Na każdy spektakl Polska czeka jak na sceniczne zbawienie. Sytuacja stała się cokolwiek chora. Rzesze dozgonnych wielbicieli pochylają się z zapoconą od wysiłku troską nad każdym jego lap­susem niczym nad fetyszem, dokopując się w nim - a jakże - niezliczonych światów. Lupa nie może nie mieć nic do powiedzenia... Pisząc więc o Lupie bez­pieczniej jest palnąć głupstwo metafizy­czne, niż nie metafizyczne.

Zatem dla równowagi - by odciążyć ogólny ton recenzji z "Lunatyków" - pozwolę sobie palnąć coś w stylu przyziemnym. Otóż spektakl Lupy jest przede wszystkim nudny. I tym razem nie jest to nuda, jak mawiał Kott o "Godo­cie", prawie genialna - niczym chociaż­by w "Kalkwerku" tego reżysera. Tym razem jest to nuda zwyczajna, usypiają­ca, pięciogodzinna, zaludniona dwudzie­stoma z górą postaciami, z których wio­dącą jest niejaki August Esch. Esch prze­mierza świat. Styka się z przedmiotami, ludźmi, ulicą, mieszczaństwem i drobno­mieszczaństwem, teatrem i biurokracją, redakcją gazety i knajpą. Wędruje. Ima się wszelakich ludzkich aktywności. Ale świat, mimo swej zewnętrznej migotliwo­ści, jest w istocie monotonny. Przerażają­co monotonny - w każdym swym prze­jawie brzmi od wewnątrz głucho. Jest rzeczywistością rozpadających się warto­ści. Przedmiot sprowadza się w nim do materii, człowiek - do biologii. Węd­rowanie Escha jest jednak nie tylko su­chą konstatacją faktów. Esch próbuje wypełnić tę wciąż pęczniejącą wewnętrz­ną pustkę świata przynajmniej namiast­ką jakiejkolwiek Hierarchii Wartości. Główny problem spektaklu Lupy w tym upatruję, że ostatnie zdanie właściwie go nie dotyczy. Niestety.

Wędrówka Escha kreślona jest w prze­strzeni zamkniętej trzema ruchomymi ścianami z galeryjką na górze. Ściany co i raz się unoszą, by uwolnić sprzęty, z których Lupa kleci kolejne stacje dla swojego wędrowca. Ten zaś - w wyko­naniu Jana Frycza - troszczy się głów­nie o to, by odpowiednio wyraziście skarcić napotkane żałosne ludzkie żyjąt­ka - tubalnym głosem lub mroźnym spojrzeniem. Jest jak Konrad z "Wy­zwolenia", którego by spłaszczyć jedynie do funkcji rozstawiania Masek po ką­tach, któremu by odebrać wewnętrz­ną konieczność powiedzenia owych przejmujących słów: "Chcę, żeby w letni dzień, w upalny, letni dzień..." Esch więc karci, światek się kompromituje, w bar­dzo zresztą śmiesznym stylu, z całości zaś niewiele wynika. Co gorsza, wszystkie somnambuliczne sceny przyczepione są w tym spektaklu trochę na zasadzie protezy. Przy takim Eschu inaczej bodaj być nie mogło. Nagle więc - na ten przykład jedynie - pojawia się tajem­nicza scena, w której Lejtnant (Paweł Miśkiewicz), cały w bielach, tuli do piersi biało odzianą lalkę, w kącie zaś pląsa kompletnie zboczona męska orkiestra z białym kontrabasem jako forpocztą. Dzięki Bogu Frycz zadał pytanie Miś­kiewiczowi - gdzie mianowicie mieszka, to go odprowadzi. Dowiedzieliśmy się, że w Krakowie, na ul. Św. Jana. Niby nic takiego, a jakoś raźniej się robi na umyśle - zwłaszcza w obliczu metafizyki białe­go kontrabasu.

Generalnie wychodzi na to, że "Luna­tycy" to obraz teatralnej nędzy i roz­paczy. Otóż nic bardziej mylnego. Wiele w nich dobrych scenicznych poszczegól­ności - jak chociażby świetna Anna Polony w roli podstarzałej panny Erny Korn. Bądźmy jednak konsekwentni. Skoro już Lupa jest Jedyny i Niepo­wtarzalny, to przykładajmy do niego jego własną miarę. Dajmy na to - miarę "Kalkwerku". Wobec takiej miary "Lu­natycy" wypadają po prostu bardzo bla­do. Rozwleczeni, nie poskładani precy­zyjnie, miejscami pretensjonalni i nie­zręczni, z mętnym przesłaniem całości - nie zachwycają. Lupa zaś jest albo dobry, albo niedobry. Połowiczności są w tym teatrze niemożliwe - co zresztą i źle, i dobrze rokuje na przyszłość.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji