Artykuły

Wychowałam się na wielkiej literaturze

- Pochodzę z pokolenia aktorów, które było przywiązane do pracy nad tekstami dramaturgów znanych i uznanych. Taka literatura mnie inspiruje, stwarza motywację, pole do poszukiwań, interpretacji tekstu, odkrywania świata widzianego oczami człowieka mądrego, przenikliwego. Nie umiem improwizować i nie lubię - mówi ANNA POLONY w Gościu Niedzielnym.

BARBARA CRUSZKA-ZYCH: Świat jest teatrem

ANNA POLONY: -... aktorami ludzie - to już napisał Szekspir.

Czy aktor wie więcej niż przeciętny człowiek na temat teatru życia?

- Nie mam takiego poczucia. Na pewno więcej na ten temat wiedzą wielcy pisarze. Kontakt z ich twórczością daje aktorom wiedzę o życiu. Podobnie pomaga oglądanie dzieł wielkich rzeźbiarzy i malarzy. Taki Rembrandt musiał naprawdę wiele wiedzieć o życiu i o człowieku, bo z jego obrazów emanuje głęboka świadomość dramatu istnienia. A ja także pojmuję życie jako dramat. Pochodzę z pokolenia aktorów, które było przywiązane do pracy nad tekstami dramaturgów znanych i uznanych. Taka literatura mnie inspiruje, stwarza motywację, pole do poszukiwań, interpretacji tekstu, odkrywania świata widzianego oczami człowieka mądrego, przenikliwego. Nie umiem improwizować i nie lubię. Oczywiście mówię tu zarówno o dramatach, jak i komediach, które tak kocha publiczność.

Wiele Pani ról budziło w widzach poczucie dramatu istnienia.

- Za czasów komuny ludzie, mimo że udręczeni codziennością, przychodzili do teatru, żeby odnaleźć sens i wiarę w to, że może być inaczej. Że można walczyć i zwyciężać. Teatr nie bał się mówić prawdy, że niewola jest niewolą, przemoc jest przemocą, tyrania -tyranią i dlatego prędzej czy później muszą ponieść klęskę. Ludzie przychodzili do teatru, żeby przeżyć katharsis. Teatr, tak jak Kościół, był wtedy enklawą wolności, mimo że cenzura starała się ją ograniczać. Dziś wielu młodych reżyserów tworzy swoje spektakle innym sposobem, nie opierając się na literaturze, tylko na swoich pomysłach, a mnie to nie odpowiada.

Pierwszy raz widziałam Panią w latach 70. w "Dziadach" Swinarskiego.

- To był spektakl, który dawał ludziom nadzieję. W tekście Mickiewicza błyszczy ten promyk nadziei - symboliczne "44".

No i co, mamy dziś wolność...

... a to, proszę pani, jest już nasza wina, że nie potrafimy jej zagospodarować. Powinny powstawać sztuki opisujące, jak nie umiemy z niej korzystać. Że biegniemy za tym, czego nie mieliśmy przez minione lata - za konsumpcją, użyciem, blichtrem nowoczesnego świata i szalonej, pędzącej cywilizacji. Jesteśmy nią oszołomieni. I to jest właśnie dramat współczesnego człowieka, który gubi się i głupieje. Artyści teatru nie wiedzą, co mają robić, żeby wyprzedzić to szaleństwo cywilizacji. Zamiast szukać sensu życia, zastanawiać się nad tymi prawdziwie dręczącymi problemami, jak poznawanie sensu istnienia, tajemnic natury, tajemnicy Boga, zajmują się seksem, erotyką i kompromitowaniem dawnych autorytetów.

Teatr próbuje odzwierciedlić tę rzeczywistość.

- Przenosi ją na scenę, ale nie zagłębia się w jej istotę. A dzisiejsza krytyka teatralna jest tak przejęta popieraniem awangardy, że zapomina, co jest obowiązkiem sztuki.

Czy aktor zatrudniony w teatrze może odmówić grania roli?

- Tak, ale wtedy naraża się dyrekcji. Znam młodych, którzy są oburzeni tym, co reżyserzy robią ze sztukami, ale nie mają odwagi protestować, bo boją się, że stracą pracę. Mnie się zdarzyło, że zagrałam u młodej pani reżyser, która realizowała spektakl niemający wiele wspólnego z oryginałem. Bardzo się wtedy męczyłam.

Aktorzy boją się, że zamiast wychodzić na scenę, będą musieli szukać pracy w knajpie.

- Dlatego kryją swoje prawdziwe uczucia. Bardzo im z tego powodu współczuję. Jest też część aktorów nastawiona entuzjastycznie do takiego brutalnego rozprawiania się z przeszłością, z autorytetami i nieustannego szokowania widza.

Awangardowi reżyserzy zrywają z tradycją i tak przepada prawdziwy teatr, towarzyszący widzowi w sprawach ważnych.

- Teatr zmienił się w kabaret wykpiwający rzeczywistość, niestety, często w nie najlepszym stylu. Przypominam sobie kabaret Boba Fossea. Ileż w nim goryczy w ukazaniu tamtej rzeczywistości... To, co obserwuję w wielu spektaklach współczesnego teatru, jest zbieraniną dziwactw. Nie wiadomo, o co chodzi. Awangarda mi nie odpowiada. Nie potrafię się przystosować do dzisiejszego pojmowania świata.

Kiedyś powiedziała Pani, że jest "ostatnią Mohikanką", która staje w obronie wartości. Jakich?

- Bronię miłości, poświęcenia, uczciwości, prawdy, głębi uczuć, empatii, wrażliwości, szacunku dla tradycji i szacunku dla drugiego człowieka. "Nie szargać świętości", jak mówi Wyspiański w "Weselu", "to boli". Radziłabym niektórym, żeby sobie przypomnieli Dekalog. To jest naprawdę najlepszy zbiór wskazówek na życie! Czcij ojca swego i matkę swoją - kto dziś o tym pamięta?

Pani ojciec Antoni miał po przodkach sporo krwi węgierskiej.

- Jestem do niego podobna i mam po nim temperament. Tata zmarł przed moim urodzeniem. Mama Jadwiga urodziła mnie, kiedy miała 46 lat. Umarła, dobiegając setki. Moje rodzeństwo było dużo starsze i już nie żyje. Mam tylko dwóch bratanków, siostrzenicę i siostrzeńca, zresztą w moim wieku. Do mamy mówiliśmy "mamuśku", "matulu", a pod koniec "babuniu". Oburzała się na mnie, że nie jest babunią, tylko moją mamą. A o szacunku dla rodziców, o tym, żeby nie kłamać, nie zabijać - warto stale przypominać

Powtarza Pani słowa z największej literatury.

- Bo na niej się wychowałam. Uczyłam się, poznając szczęśliwe i tragiczne historie bohaterów. Jako młoda dziewczyna zaczytywałam się w "Klątwie" Wyspiańskiego. Wzruszała mnie historia księdza i Młodej, którą potem zagrałam. Nie zdołali pogodzić wierności zasadom moralnym z porywem miłości i zdarzyła się katastrofa. Płakałam nad losem tej kobiety, która wrzuciła swoje dzieci do ognia. Wyobraża sobie pani, jak to przeżywałam, kiedy przyszło mi grać tę rolę?

Co Pani robi z emocjami?

- Wyrzucam je na scenie. Kiedy wychodzę przed publiczność, zapominam, że jestem Anną Polony. Żyję życiem postaci. Kiedyś jedna studentka zapytała mnie: "Dlaczego pani tak dobrze to robi? Na czym to polega?" Odpowiedziałam jej: "Musisz zapomnieć, jakie masz imię i skąd pochodzisz. Wczytaj się tak w tekst, żeby wziąć na siebie los postaci". Czasem gram rolę z dystansem. Tak właśnie grałam Muzę w "Wyzwoleniu" czy Profesora w "Lekcji" Ionesco.

Nie raz jeden grała Pani całą sobą.

- Tak, byłam zarazem Klarą i sobą, grając Klarę Zachanassian w "Wizycie starszej pani" Dürrenmatta. Doznałam trochę krzywd od mężczyzn, więc z satysfakcją wypowiadałam kwestie na ich temat.

Nie tak dawno przestała Pani uczyć w Wyższej Szkole Teatralnej.

- Ostatni raz egzaminowałam rok temu. Przestałam być profesorem, kiedy skończyłam 70 lat. Potem dziekan poprosił mnie kilka razy, żebym zrobiła ze studentami sceny klasyczne. Ale kiedy nastały nowe władze, już nie zwrócono się do mnie z podobną propozycją. I chwała Bogu, bo i tak bym odmówiła. Nie mam już cierpliwości. Zresztą nigdy jej nie miałam. Uczenie młodzieży wymagało ode mnie walki wewnętrznej. Studenci się mnie bali, bo na nich pokrzykiwałam.

Skutkowało?

- Strach budził w nich inicjatywę. Mam taki charakter, że potrafię się złościć, a potem tych, na których krzyczałam, szczerze i z wielką radością umiem chwalić, jeśli są dobrzy. Łatwo się zapalam. Złoszczę się, śmieję i cieszę z taką samą gwałtownością.

To trochę jak dziecko. Zwykle zapominamy, że je mamy w sobie.

- W każdym z nas żyje dziecko do śmierci. Kiedyś usłyszałam od mojego studenta z pierwszego rocznika: "Pani nie ma odruchu intelektualnego, tylko emocjonalny". Wtedy mnie to uraziło, poczułam się dotknięta, ale taka jest prawda.

Czy dziś młodzi aktorzy są inni?

- Są inni, żyją szybciej, bardziej powierzchownie. Są przepełnieni lękiem o swoją przyszłość, a to blokuje.

Pierwszą rolą, która ustawiła Panią w środowisku aktorskim, był Orcio w "Nie-Boskiej komedii" w reżyserii Swinarskiego.

- "Ja napoję usta twoje wdziękiem i potęgą..." Widzi pani, do dziś pamiętam ten tekst. Przygotowywałam tę rolę na egzamin wstępny z Janem Niwińskim, który prowadził wtedy z nami kółko poetyckie.

Występowała w nim też wybitna poetka Halina Poświatowska.

- To był taki kwiat paproci - śliczna i delikatna. Razem pojechaliśmy do Zakopanego z "Hymnami" Kasprowicza. Mówiłam z nią na spółkę "Salome", ponieważ sama nie dałaby rady. Za bardzo męczyła ją recytacja, chociaż ją kochała. Potem spotkałyśmy się w Rabce na wakacjach. Leżała, uspokajała to biedne serce, więc przychodziłam i całe godziny spędzałyśmy na rozmowach. Miałam wtedy 17 lat, byłam po maturze. Ona miała chyba 21. Dla mnie to była dziewczyna z doświadczeniami, więc słuchałam jej z otwartymi ustami. Wiele lat później spotkałyśmy się po mojej premierze "Nie-Boskiej". Biedactwo, tak ciężko oddychała. Byłam przejęta jej stanem. Chciałam ja powstrzymać od mówienia, ale ona miała potrzebę wyrażenia swojego zachwytu spektaklem i moją rolą.

Podobno Swinarski miał inną koncepcję Orcia niż Pani.

- Owszem, chciał zrobić z Orcia małego debila. Sprzeciwiłam się, ponieważ tekst Krasińskiego przeczył takiemu ujęciu postaci. Zaproponowałam inny rodzaj choroby - fizyczne niedołęstwo. W połączeniu z wrażliwością tego chłopca dało to przejmujący obraz postaci. W ostatniej scenie Orcio oskarża ojca o egoizm i brak miłości do ludzi słowami: "Za to, żeś nic nie kochał, nic nie czcił prócz siebie, prócz siebie i myśli swych, potępion będziesz, potępion na wieki". Po czym następował atak epilepsji Orcia.

Aż mnie ciarki przeszły po plecach. Dlaczego wycofuje się Pani z grania?

- Nie wycofuję się tak w ogóle. W tej chwili nagrywam niedużą, ale ciekawą rolę w serialu "Lekarze". Dyrektor Teatru im. Słowackiego Krzysztof Orzechowski zaproponował mi współpracę i zgodziłam się zagrać. Premiera w marcu w okolicach Dnia Teatru. Namiętnie zajmuję się też interpretacją poezji na koncertach muzyczno-poetyckich i w radiu.

Aktorzy nierzadko zabiegają o wywiady. Pani nie przepada za ich udzielaniem.

- Nienawidzę tego, co teraz robię. To jest taki ekshibicjonizm. Konrad Swinarski nieraz mi mówił: "Haniu, nie gadaj o tym, co myślisz na ten czy tamten temat, tylko to graj na scenie!".

***

ANNA POLONY

Aktorka filmowa, teatralna i telewizyjna. Zadebiutowała w 1959 r. na scenie Starego Teatru w Krakowie i przez lata w nim grała, aż do problemów ze spektaklami w reżyserii i pod dyrekcją Jana Klaty.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji