Artykuły

Komu dygamy

W naszym dość siermiężnym życiu teatralnym w ostatnich latach zakwitła sztuka pięknego ukłonu - tego poza sceną. Wiadomo - bo od dawna już to założono - komu się kłaniamy, a kto jest be. Od dekady niemal kłaniamy się młodemu polskiemu teatrowi, bo parę lat temu założono, że jest wspaniały. Jest taki i basta! Nic to, że jego poziom artystyczny sięgnął już sutereny, a blisko już ciemnej piwnicy - o 15. Międzynarodowym Festiwalu Kontakt w Toruniu pisze Tomasz Mościcki w Odrze.

Ten festiwal trzeba oglądać. Zgromadził wierną sobie publiczność oraz grupę obserwatorów. Jest to jedna z niewielu możliwości konfrontacji nie tylko osiągnięć artystycznych różnych krajów (trudno bowiem uznać za taką możliwość warszawskie "Spotkania", które drugi już raz zebrały rok temu solidną dawkę zasłużonej krytyki), ale i do zetknięcia się zawodowych obserwatorów życia teatralnego z kochającą teatr publicznością. Tan festiwal udowadnia zawodowcom, jak często ich rozumienie teatru dalece odbiega od gustów zwykłej publiczności.

Zmieniają się teatry, przewijają różne nazwiska. Wiele z nich bezpowrotnie przepada w naszej pamięci, choć nie jest to reguła. Kilku reżyserów to już starzy dobrzy znajomi - w tym roku do ich kręgu dołączył Węgier Peter Gothar. Toruński festiwal od lat odzwierciedla zmiany teatralnych mód, kilka z nich nawet udało mu się wykreować i w naszym kraju. KONTAKT bowiem zawsze był probierzem tego, co dzieje się w świecie - choć oczywiście wszyscy zdają sobie sprawę, że wybory naprzód Krystyny Meissner, a dziś Jadwigi Oleradzkiej nie mogą odzwierciedlać całości teatralnego życia poza Polską i w Polsce. Nawet jednak te autorskie wybory dają pojęcie o tym, co robią inni - a także, jak silnie na teatralnej mapie może błyszczeć nasz kraj. Tegoroczny KONTAKT - o czym za chwilę - powinien jednak być pierwszym sygnałem ostrzegawczym.

Tradycją toruńskiego festiwalu jest stała obecność teatru litewskiego. Od kilku dobrych lat nie mieliśmy na KONTAKCIE największej gwiazdy litewskiego teatru, czyli Eimuntasa Nekrośiusa, zawitał za to Rimas Tuminas z zaskakującym "Madagaskarem" Mariusa Ivaśkieviciusa - opowieścią o litewskim podróżniku, geografie i działaczu społecznym, który w latach 30. minionego wieku, pragnąc, by litewski naród nie wyzuł się ze swojej historii i kultury, wciąż pozostających pod presją większych i silniejszych sąsiadów, postanowił przeflancować Litwinów na Madagaskar. Brzmiało to dla nas, Polaków, bardzo swojsko. Spektakl Tuminasa, wyróżniony przez jury II nagrodą festiwalu, był także świadectwem wielkiej i pozytywnej zmiany w podejściu do własnych dziejów i wzajemnych relacji obu naszych mocno poobijanych przez historię narodów. Wyobraźmy sobie, jak jeszcze 14 lat temu przyjęto by w polskim teatrze wypowiadane przez litewskich aktorów kwestie o "złych Polakach". Zagłuszyłby je trzask teatralnych foteli i łomot zatrzaskiwanych za sobą drzwi do teatralnej sali. Byłyby protesty, wzajemne oskarżenia o szowinizm, nacjonalizm. I wyobraźmy sobie jeszcze kilka lat temu Litwinów, bardzo przecież (w naszym mniemaniu) przewrażliwionych na punkcie swojej historii - kiedy oto jeden z rodzimych dramaturgów zamiast wielkiej apologii Kazysa Pakśtasa, czyli pomysłodawcy owej konkwisty Madagaskaru, funduje im przedstawienie rewidujące ten mit, i czyniące to w duchu naszego Trans-Atlantyku. Wypada się z tego cieszyć, podobnie jak z ciepłego przyjęcia przedstawienia z wileńskiego Teatru Małego. Jest ono bowiem oznaką, że nasza część Europy zaczyna powoli normalnieć. Znikają stare urazy i resentymenty, zaczynamy na swoją historię patrzeć z dystansem, bez tradycyjnego w naszych stronach zacietrzewienia.

Tegoroczny KONTAKT stał się - i to chyba najważniejsze - okazją do konfrontacji także polskich narodowych mitów teatralnych z rzeczywistością, która od tych mitów jest dość odległa. Jednym z nich jest głoszona przez wcale liczną rzeszę krytyków wielkość odrodzonego polskiego teatru. Całkiem niedawno jeden z najbardziej krzykliwych krytyków obwieścił śmierć naszej teatralnej tradycji, wraz z legendą Swinarskiego, zapewniając, że dziś o wielkości polskiego teatru stanowią reżyserzy najmłodsi. Ponieważ jest to pogląd, który zaczyna być obowiązujący - warto było w Toruniu przekonać się, jak jest naprawdę. A mogliśmy tu obejrzeć aż cztery polskie przedstawienia. Trzy pokazano w konkursie, czwarte, czyli "Ja" Wyrypajewa, spektakl toruńskiego Teatru im. Horzycy, znów pokazano - niestety - poza konkursem. Choć gdyby je do konkursu zgłoszono - byłoby groźnym rywalem dla produkcji Jana Klaty, Grażyny Kani i Mai Kleczewskiej. Nad tymi zaś warto się zatrzymać dlatego też, że nagradzano je w tym roku na wszelkich możliwych przeglądach, licznymi grand prix obsypano je ponad miarę zdrowego rozsądku... W Toruniu przyjęto je zaskakująco chłodno. Chłodem wiało i od widowni, i od grupy jurorów.

Jana Klatę okrzyknięto wcześniej nadzieją polskiego teatru. Jego "...córka Fizdejki" z wałbrzyskiego Teatru im. Jerzego Szaniawskiego stała się prawdziwym hitem minionego sezonu. Na scenie pojawiają się słynni już bezrobotni z Wałbrzycha, grający to bojarów, to upiory przeszłości poprzebierane w oświęcimskie pasiaki (ich pojawianiu się towarzyszyły odgłosy, które kojarzymy jednoznacznie z chlewikiem w porze zadawania karmy - ten "dyskretny inaczej" sceniczny żart dość dobitnie świadczy o zaniku zbiorowej pamięci, z Witkacego zostało bodaj zaledwie siedem stron, całość jest dość swobodną wariacją na temat "Janulki, córki Fizdejki". Nie byłoby pewnie warto dłużej zatrzymywać się nad tym dość nudnym i niesprawnie zrobionym przedstawieniem - swoją konstrukcją i poczuciem humoru przypominającym mniej udane spektakle fuksówkowe w szkołach teatralnych - gdyby nie fakt dziwnie przeoczony przez fanów dzieła Jana Klaty. Otóż ów publicystyczny spektakl rozprawia się z naszym entuzjazmem po wejściu do Unii Europejskiej, korzystając z obrazu Niemców pokazanych jako zmodernizowane karykatury Adenauera straszące w naszym kraju ponad pół wieku temu na wszelkich antyimperialistycznych wiecach, tudzież owych upiorów przeszłości w oświęcimskich pasiakach. Wszystko przemawia tu najczarniejszym językiem antyenerefowskiej propagandy z czasów środkowego Gomułki. Czekałem, kiedy to reżyser odniesie się jeszcze do odwetowców z Bonn, wspomni Czaję oraz Hupkę. Nie doczekałem się i nie pojmuję, czemu Klata ze swoją demaskatorską pasją nie zajął się Eriką Steinbach. Choć może i ta była, tylko utonęła w tumanach wypuszczonego pod koniec przedstawienia gęstego dymu, który szczelnie wypełnił sale toruńskiego teatru. Wyszedłszy z tego przedstawienia, lekko pokasłując, przypominaliśmy sobie słynne brechtowskie zawołanie "Przestańcie puszczać dymy!" Znam parę osób, które oglądały spektakl Klaty podczas festiwalu w Opolu. Były zbulwersowane, mówiły coś o tupecie i braku rozsądku reżysera. Przesadzały. Jest to po prostu słabe przedstawienie, tyle że szkodliwe społecznie w swojej warstwie bezmyślowej. Podsyca bowiem najgorsze uprzedzenia, wzmacnia narodowe stereotypy. A międzynarodowe animozje to rzecz najmniej nam w tej chwili potrzebna.

Inny przebój minionego już sezonu to jeden z odcinków granego przez ostatni rok serialu pt. Szkocka tragedia po polsku, czyli epidemia wystawień Szekspirowskiego "Makbeta" na kilku naszych scenach. Rzecz sama w sobie ciekawa i warta osobnego tekstu, który niniejszym obiecuję. My w Toruniu oglądaliśmy "Makbeta" z Opola, przedstawienie, które miało zapowiadać nową epokę recepcji tej tragedii na naszych scenach. I znów - podobnie jak w przypadku Jana Klaty - publiczność przewieziona z Torunia do bydgoskiej Opery Novej (dzieło Kleczewskiej jest wielkie, ale dotyczy to zdecydowanie gabarytów) miała w drodze powrotnej dużo czasu na wyrażanie zdziwienia, co też mogło uwieść jurorów kilku poprzednich festiwali oraz autorów kilku opublikowanych aktów strzelistych do przedstawienia oraz reżyserki. Zawiodło wysoko podnoszone przez recenzentów aktorstwo - tu z kompletnie niesłyszalnymi wykonawcami, którym jednakowoż bardzo wyraźnie udawało się wymawiać jedynie słowa uważane powszechnie za obelżywe, a nieumieszczone ani w tekście oryginalnym, ani w przekładzie; nade wszystko jednak przesłanie tego przedstawienia - czyli historia Makbeta jako podrzędnego mafiosa, któremu barwną przyszłość przepowiadają czarownice przebrane za drag queen, a także wyjątkowo tandetna i niechlujna inscenizacja. Rozczarowanie widzów usiłowano wytłumaczyć trudnymi i niesprzyjającymi warunkami bydgoskiej opery - przyczynami, którymi od zawsze wyjaśnia się u nas większość niepowodzeń artystycznych i sportowych. Co ciekawe: na KONTAKT przyjeżdżają co roku widowiska z różnych stron świata, grane są one w miejscach, które z całą pewnością nie przypominają tych, w których powstawały. Cudzoziemcy jakoś nie narzekają.

"Trudnym warunkom lokalowym" nie można przypisać niepowodzenia wrocławskiego "Woyzecka" Büchnera w reżyserii Grażyny Kani, która tę wielką tragedię sprowadziła do dziwacznych pantomimicznych działań kompletnie rozmywających jej sens i siłę. Na tym tle wspomniane już rzetelne, świetnie zagrane przedstawienie gospodarzy, czyli "Ja" Wyrypajewa w reżyserii Wiktora Ryżakowa, któryś już raz z rzędu pokazało, że zbiorowemu obłędowi zwanemu "nowym teatrem" nie poddali się jeszcze w naszym kraju wszyscy twórcy. Tegoroczny KONTAKT był również dowodem i na to, że wizja "nowego teatru", od kilku lat lansowana z neoficką gorliwością w naszym kraju, a bazująca rzekomo na najnowszych trendach teatru zachodniego, jest kreacją czysto wirtualną. Ingo Hülsmann z berlińskiego Deutsches Theater otrzymał nagrodę aktorską za monodram według "Lolity" Nabokova, a nagrodzono go za mistrzowskie opanowanie rzemiosła, błyskawiczne transformacje sceniczne, umiejętność budowania roli na kilku emocjonalnych planach. Czyli za tradycyjny aktorski warsztat. Niby nic nadzwyczajnego, jednak w naszym

kraju, słynącym ongiś z poziomu aktorstwa, o takich artystów jest niestety coraz trudniej. Nie zobaczymy u nas zbyt wielu aktorów miary tych występujących w "Skrzypcach Rotszylda" według Czechowa, trzecim ogniwie Czechowowskiej trylogii Kamy Ginkasa (dwa poprzednie przedstawienia: "Czarnego mnicha"

i "Damę z pieskiem", oglądaliśmy w Toruniu w poprzednich latach). To przedstawienie zdobyło trzecią nagrodę, a należała się nie tylko reżyserowi - bo z trzech tych przedstawień "Skrzypce" były zdecydowanie najlepsze - ale właśnie za wykonawczy kunszt, za umiejętność zastosowania brechtowskiego "efektu obcości" i użycia go w materii, zdawałoby się, tak odeń odległej, jak pisarstwo Czechowa. Trudno i darmo - takich wzruszeń w naszym kraju doznajemy ostatnio nader rzadko...

I wśród najmłodszych artystów trudno znaleźć zespół taki jak w belgijskim teatrze Victoria, który zaprezentował w Toruniu nagrodzony Grand Prix spektakl "White Star", mądry apel o zrozumienie i szacunek dla wszelkiej inności i różnorodności w wielkich zbiorowościach ludzkich. Jest to temat wałkowany bez umiaru przez prawicę i lewicę, przez liberałów i konserwatystów. Belgijscy artyści bez uciekania się do politycznej poprawności, do opowiadania się po stronie lewicowej czy też prawicowej opcji w dyskursie o nowoczesnym społeczeństwie, pokazali, jak inność może funkcjonować. Że jest rzeczą, po pierwsze, nikomu niewadzącą, po drugie, wzbogacającą życie społeczeństwa. Opowiedzieli o tym znakomitą choreografią, świetnym aktorstwem, a nie są to artyści z pierwszych stron gazet. Trzon zespołu stanowią ponoć aktorzy i tancerze bez stałego zatrudnienia. Grupa pod wodzą młodej reżyserki Lies Pauwels stworzyła spektakl nie tylko śmiały w swoim przesłaniu, ale równocześnie bardzo inteligentny i przejmujący. Widywaliśmy w ciągu paru ostatnich lat na naszych scenach przedstawienia, których twórcy celnymi kopniakami obalali ostatnie tabu -żaden jednak z nich nie zdobył się na taką artystyczną kulturę i mądrość. Te bowiem zastąpiło u nas ostatnio stachanowskie współzawodnictwo brutalności i pospolitego chamstwa. Bo wcale nie jest tak, jak twierdzą niektórzy: "młody polski teatr stosuje nowe środki, chce być wyrazisty i brutalny, tak jak brutalne są nasze czasy". Tak wcale nie musi być. Śmiałość przesłania teatralnego dzieła nie musi być szpikowana głupotą i obyczajami blokersów.

Ten KONTAKT wyjątkowo nie podzielił jurorów i publiczności. Bywały lata, w których odczytywaniu werdyktu towarzyszyły buczenia i jęki złości oraz zawodu. W tym roku wszyscy byli wyjątkowo jednomyślni. Tegoroczny toruński festiwal był nie tylko spotkaniem teatrów różnych krajów. Był także swoistą konfrontacją poziomu polskiego teatru z tym, co proponuje się poza naszymi granicami. I ta konfrontacja wypadła alarmująco. Przepadły wszystkie konkursowe przedstawienia z naszego kraju. Jedynie Jan Klata odebrał - grzecznościową raczej - nagrodę dla najciekawszego młodego twórcy, co wobec faktu niezauważenia jego spektaklu jest raczej nagrodą "za metrykę", a nie za rzeczywiste osiągnięcie artystyczne. Mniejsza już o treść i przesłanie polskich produkcji, na ich temat należałoby napisać osobny i sążnisty artykuł, lecz ich sceniczna realizacja, sposób czytania literatury, rzemiosło reżyserskie, praca z aktorem i praca samych aktorów w porównaniu z poziomem zawodowym zwycięskiego teatru z Belgii czy wspaniałych aktorów Kamy Ginkasa - mówiły same za siebie. Nie należy więc dziwić się takiemu właśnie werdyktowi podsumowującemu tegoroczny KONTAKT. W naszym dość siermiężnym życiu teatralnym w ostatnich latach zakwitła sztuka pięknego ukłonu - tego poza sceną. Wiadomo - bo od dawna już to założono - komu się kłaniamy, a kto jest be. Od dekady niemal kłaniamy się młodemu polskiemu teatrowi, bo parę lat temu założono, że jest wspaniały. Jest taki i basta! Nic to, że jego poziom artystyczny sięgnął już sutereny, a blisko już ciemnej piwnicy. Nic to, że polscy artyści od dawna nie mogą porównywać się śmiałością myśli, umiejętnościami i smakiem ze swoimi wielkimi poprzednikami, o których bardzo łatwo zapomnieli; dziś nie mogą już równać się nawet z trupą bezrobotnych artystów z Belgii - a daj nam Boże jeden taki zespół na porządnym państwowym etacie. Jurorzy KONTAKTU, pochodzący z różnych krajów, nie posiadali widocznie wiedzy o tym, komu i dlaczego należy się kłaniać w kraju nad Wisłą. I ocenili prezentacje festiwalowe według ich artystycznej, a nie towarzyskiej wartości. Może warto wziąć z nich przykład i w krótkich przerwach między kolejnymi ukłonami popatrzeć, komu dygamy.

Na zdjęciu" "White Star", Teatr Victoria, Belgia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji