Artykuły

Łódzkie "Diabły z Loudun"

Czy do dzieła takiego jak "Diabły z Loudun" - dzieła o niezwykle tragicznej treści, poruszającego przy tym trudne, a po dziś dzień aktualne problemy moralne, i o niełatwych w percepcji założeniach konstrukcji muzycznej - można w jakimkolwiek sensie odnieść przymiotnik "popularne"? Każdy powie oczywiście, że nie, że żadną miarą; ale - z drugiej strony - jak określić dzieło, które w ciągu dwudziestu jeden zaledwie lat od prapremiery doczekało się już, jak słyszymy, trzydziestu prawie inscenizacji w różnych krajach? Czy nie nasuwa się tu mimo woli miano "najpopularniejszej spośród współczesnych oper"? Bo przecież, gdy idzie o sławę i właśnie popularność na szerokim świecie, to z "Diabłami" mógłby iść w paragon chyba tylko wcześniejszy o kilka zaledwie lat "Konsul" Menottiego.

Popularność na szerokim świecie... Tak, oczywiście, ale nie w ojczystym kraju. Przedstawienie "Diabłów z Loudun" w Stołecznym Teatrze Wielkim z 1975 roku, przez wiele zresztą sezonów utrzymujące się na scenie, długo pozostawało jedyną polską prezentacją tej opery. I dopiero u samego końca sezonu 1989/1990 z nową jej inscenizacją wystąpił łódzki Teatr Wielki. Już choćby ten fakt zatem nadaje jej rangę wydarzenia dużej miary; tym bardziej zaś, gdy wypada stwierdzić, iż jest to przedstawienie doprawdy znakomite. Dał zresztą wyraz swemu uznaniu dla niego i sam kompozytor, obecny na premierowym spektaklu.

Do inscenizatorskich koncepcji Marka Grzesińskiego niejeden już raz wypadało mi odnosić się krytycznie - zwłaszcza gdy brał się do scenicznej realizacji przedstawień typu grand opéra, albo do dzieł o par excellence narodowym charakterze. Tutaj jednak, jak się wydaje, trafił on na swój genre i zrobił spektakl, kto wie, czy nie najświetniejszy w całym swym, obfitym już przecież, dorobku. W odróżnieniu od przedstawienia warszawskiego, charakteryzującego się oratoryjną niemal statycznością, łódzkie przedstawienie Grzesińskiego jest żywe, dynamiczne i pełne dramatycznego napięcia, przynosząc chwilami elementy aż szokujące na scenie operowej swą drastycznością (epizod z głową skazańca). Bohaterowie nie są marionetkami, ale żywymi ludźmi, czującymi i przeżywającymi; ludźmi, z których emanuje wewnętrzna prawda i których racje rozumiemy niezależnie od tego, jak dalece się z nimi możemy zgadzać lub nie (mamy przecież w tej operze także bohaterów negatywnych).

Wiele zasługi trzeba oczywiście przyznać i wykonawcom, pośród których w oglądanym przeze mnie przedstawieniu (drugim z kolei, a ostatnim przed wakacyjną przerwą) wyróżniali się przede wszystkim: znakomicie kreujący rolę księdza Grandier Andrzej Niemierowicz oraz urodziwa Joanna Cortés w roli Matki Joanny. Polityczne racje, z których w wielkiej mierze wyrasta treść sztuki Whitinga i opartego na niej libretta opery Pendereckiego, znalazły się tutaj trochę w cieniu, natomiast psychologiczne rysy głównych postaci - zwłaszcza wewnętrzna przemiana księdza Grandier pod wpływem dokonujących się wydarzeń - uwypuklone mocno i przekonująco.

Ponurą i pełną grozy atmosferę całości wzmaga jeszcze sugestywna scenografia Wiesława Olko, przywodząca chwilami na myśl niesamowite malarskie wizje Hieronima Boscha. Kalejdoskopowa ruchliwość i zmienność kolejnych scen imponuje - tyle że zastosowane dla jej osiągnięcia częste przejazdy elementów dekoracji po otwartej scenie chwilami jednak drażnią. Ale to chyba jedyny poważniejszy zarzut. No, może jeszcze niedopatrzenie w postaci czerwonego ubioru biskupa (purpura, jak wiadomo, przystoi jedynie kardynałowi).

Powiedzieliśmy wyżej, iż "rozumiemy racje bohaterów". Rozumiemy je jednak nie tylko na skutek zalet reżyserii i przekonywającej aktorskiej gry protagonistów, ale także dlatego, że padające ze sceny słowa są doskonale słyszalne i zrozumiałe dla widowni. To także wielka zaleta łódzkiego przedstawienia.

Podobnie też zrozumiały, klarowny i logiczny okazuje się muzyczny przebieg poszczególnych scen pod batutą Andrzeja Straszyńskiego, zarówno w partiach orkiestry, prowadzonych z imponującą selektywnością, jak i w partiach chóru - trudnych z pewnością, ale doskonale brzmiących.

Nie wszystkie postacie z licznej obsady są jednakowo wyraziste. Tak np. Zdzisław Krzywicki jako groźny i sadystyczny ojciec Barré nie osiąga sugestywnej siły Bernarda Ładysza (występującego także w płytowym nagraniu opery Pendereckiego), zaś z kolei Ryszard Czogała nie potrafił chyba ukazać we właściwym świetle postaci świątobliwego Ojca Ambrożego - postaci najsympatyczniejszej bodaj pośród tych, które otaczają uwięzionego Grandiera. W jego wydaniu postać ta nie wydawała się zgoła sympatyczna i nie stanowiła pożądanego kontrastu wobec innych. Znakomicie natomiast wypadł Dariusz Stachura jako aptekarz Adam oraz Rafał Songan odtwarzający postać doktora Mannoury, zaś młoda sopranistka Anna Jeremus wyśmienicie radziła sobie z dość karkołomnymi koloraturami i skokami na wysokie dźwięki, jakimi najeżona jest partia Philippe. W sumie - świetne przedstawienie i piękny sukces łódzkiego Teatru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji