Artykuły

Teatr w operze

Przed Teatrem Wielkim zapłonął stos. Elegancka, nieco zdezorientowana publiczność z namaszczeniem celebrowała śmierć Urbana Grandiera - francuskiego księdza, któremu przełożeni AD 1634 zafundowali najpierw wyrafinowane tortury, a potem spalili go na stosie. Za swobodną myśl i wierność swoim przekonaniom. Przechodnie nie tworzyli żądnego przygód tłumu gapiów - nerwowo przemykali obok happeningu, bojąc się, że przypadkowo zostaną wmanewrowani w awanturę. Tak oto kończyła się premiera "Diabłów z Loudun" Krzysztofa Pendereckiego. Maestro pokłonił się tłumowi. Strażacy ugasili stos. Tłum rozszedł się w spokoju. Przetrzymana tramwajowa trzynastka ruszyła z miejsca.

Potworne (i niestety prawdziwe) zdarzenia, jakie miały miejsce w Loudun, od dawna inspirowały pisarzy, dramaturgów, filmowców. Genialne opowiadanie Jarosława Iwaszkiewicza i świetny film Kena Russela to tylko niektóre ze współczesnych adaptacji, obok których opera Pendereckiego należy do bardziej znanych realizacji "diabelskiego" wątku. Dzieło polskiego Mistrza nie jest jednak - pomimo kilku zalet - w pełni udane. Brakuje mu żarliwości i wizyjności Roussela. Brakuje refleksyjności Iwaszkiewicza. Opera stanowi ciąg luźno powiązanych scen, które nie łączą się w spójną dramaturgiczną całość. Monotonny styl wypowiedzi solowych ustępuje idiomatycznym monologom z późniejszych dzieł scenicznych Pendereckiego. Ascetyczna muzyka, chwilami efektowna, nie osiąga napięcia "Czarnej maski", w której narracja dramatyczno-muzyczna prowadzona jest w sposób genialny. A przecież temat Diabłów wydaje się wręcz stworzony dla opery.

Mankamenty dzieła musiały stać się cieniem głęboko przemyślanej i ogólnie udanej inscenizacji Marka Weiss-Grzesińskiego. Humanistyczne przesłanie utworu (sic! - wbrew interpretacyjnym nieporozumieniom, które wokół dzieła narosły) zostało przez reżysera przekazane jako wielki, precyzyjnie namalowany fresk, gdzie wielość szczegółów nie gubi wydźwięku całości. Sugestywność scen egzorcyzmów, namalowanych grubą, niemal wulgarną kreską (wizja orgiastycznych zakonnic ma prawo przejść do historii teatru, choć może także wywołać niezamierzony efekt komiczny), sąsiaduje z ascetycznymi scenami Joanny (kreuje ją m.in. Ewa Iżykowska, aktorsko niezbyt przekonująca), której szczerość miesza się z obłudą, a perwersja z subtelnością. Szkoda, że inne role solowe na czele z centralną - Ojca Grandier (i tak znakomity Jerzy Mechliński) nie zostały ciekawiej naszkicowane od strony teatralnej i muzycznej. Kameralny balans dla sugestywnych scen zespołowych byłby wówczas z pewnością jeszcze lepiej widoczny.

Pomimo zgłoszonych zastrzeżeń premierę oceniam bardzo wysoko. Za odwagę w podjęciu trudnego, a jakże ważnego tematu. Za jego efektowne sceniczne przeprowadzenie. Za prawdziwy teatr, któremu najczęściej trudno przebić się w operze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji