Felieton przedpremierowy
Czy można odczytać na nowo twórczość Aleksandra Fredry? A jeśli - tak - to czy warto? Po co nam ta nowa wiedza o kimś, kto tak znakomicie funkcjonuje w naszej wyobraźni: w układanej z trudem pokoleń historii literatury, w codziennym życiu teatru, w świadomości czytelników i widzów, nawet tych najbardziej przypadkowych, dla których również jest Fredro kimś dobrze znanym i identyfikowanym.
No właśnie - aż za dobrze znanym i identyfikowanym, za dobrze - bo aż do banału. Fredrę - najpopularniejszego od z góry stu lat autora dramatycznego w Polsce (nikt nie jest w stanie z nim konkurować pod względem ilości premier; w samym tylko sezonie 74/75 miał Fredro 22 realizacje, w rok później - 28), spotkał straszny właściwie los. Obecne są (bezustannie!) jego teksty, nieobecny jest on sam - bo nikt nie wyczytuje go z tekstów, nikt nie poszukuje w nich niczego więcej nad radość zręcznej intrygi i piękny język: co aktorowi służy, a widza cieszy.
Myślę, że można i warto czytać Fredrę na nowo. W mej wierze utwierdził mnie wybitny poeta i krytyk Jarosław Marek Rymkiewicz swą znakomitą książką "Aleksander Fredro jest w złym humorze", która nie tyle raz jeszcze oddaje autorowi "Zemsty" to, co mu przynależne, ale próbuje spojrzeć na jego osobę i dzieło nowym okiem, dając ciekawą i przekonywającą interpretację postaci sceptyka i bacznego obserwatora o silnym zmyśle krytycznym, którego "złe humory" skłaniały do pisania.
Teatr przychodzi w sukurs badaczom literatury, krytykom - ten sam teatr, który jest po prostu znudzony setnymi "Ślubami panieńskimi" i kolejnym "Mężem i żoną". A spuścizna Fredrowska kryje wiele skarbów do dziś prawie nie znanych lub napomnianych, jest wśród nich sztuka grana zaledwie 3-4 razy, a i to bez powodzenia - "Wychowanka". Tekst napisany po 1853 roku, a więc w drugim okresie twórczości Fredry tym "słabszym", poza całą serią sztuk rzeczywiście słabszych i mniej interesujących. Sama "Wychowanka" jest jednak sztuką ogromnie interesującą, by nie powiedzieć wręcz - niezwykłą.
Pozornie - intryga sztuki jest błaha i dobrze nam już z licznych wcześniejszych realizacji znana. Ale - tylko pozornie, i tylko w pierwszych scenach. Ukazują one dostatni szlachecki dwór Morderskiego, który postanawia swą wychowankę, córkę leśnego Bajduły, wydać za mąż za krewniaka, oddając jej w posagu cały majątek. Ta wspaniałomyślność nie cieszy jednak Zosi, która nie tylko nie kocha konkurenta, ale wręcz nie chce wychodzić za mąż - ani za niego, ani za kogokolwiek innego. Zosia jest już człowiekiem innej mentalności, innego etosu niż tradycyjne Fredrowskie postaci.
Ale Zosia, to nie jedyna w tej sztuce osoba, której problemy egzystencjonalne są wyższego rzędu. Wkrótce, pojawi się na scenie Paulina - w gruncie rzeczy inteligentna i mądra kobieta, którą los uczynił zjadliwą, cyniczną intrygantką. Pojawi się Regina - pozornie królująca dworowi, w rzeczywistości nieszczęśliwa i bezradna.
I bez względu na to, jak intryga cała się zakończy, kto kogo poślubi, a kto kogo nie, mieć możemy uczucie, że to nas Fredro wystrychnął na dudka, że to nie ten stary, poczciwy Fredro, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Bo w "Wychowance" ten sam Fredro, który jest autorem np. "Dam i huzarów", wywraca konwencjonalny schemat życia w szlacheckim dworku. Broni tego świata, to prawda, bo broni jedynego "porządku tradycji", jaki był mu znany, ale równocześnie rozlicza go w sposób bezlitosny: w "Wychowance" już nawet nie kpi, nie ośmiesza (postaci są śmieszne, ale nie o to tu chodzi), po prostu mówi prawdę, bezlitosną, gorzką prawdę o ludziach i epoce. Dla widzów lwowskiej prapremiery tekst sztuki zabrzmiał zgoła obraźliwie. Dla nas - objawi się w nim być może zupełnie nowy Fredro.