Wychowanka Fredry i Hebanowskiego
Zakładam, że większość widzów nie czytała bądź nie pamięta "Wychowanki", jednego z najciekawszych przecież dzieł Fredry. I przyjdzie na nowe przedstawienie sopockiej sceny Teatru Wybrzeże, bo - po pierwsze - właśnie znowu Hebanowski coś wyreżyserował, po drugie to Fredro, autor zapamiętany i przyjęty w powszechnej świadomości jako gawędziarz, komediopisarz, humorysta i prześmiewca; czyli stylowe kostiumy, galeria znajomych postaci i wersy-sentencje, które koniecznie warto zapamiętać. Ale wygodne poprzestawanie na ograniczonym w końcu kanonie wiedzy i zaszufladkowaniach mści się, jak zwykle. Hebanowski przygotował bowiem widzom znającym Fredrę z "Zemsty" i "Ślubów panieńskich" niespodziankę, sięgnąwszy po komedię z ostatniego okresu twórczości, a zagraną od powstania w r. 1855 zaledwie 5-krotnie, w tym po wojnie dwa razy.
Widzowie mogą właściwie nie czytać teraz utworu Fredry, albowiem Hebanowski wiernie przedstawił jego tekst główny jak i rozbudowane tym razem przez autora diadaskalia, inteligentnie go przy tym na scenie tłumacząc i interpretując. I nowy sugerując sens całości.
To zapoznane dzieło, "sztukę w pięciu aktach, wierszem", od początku wcale nie komediowe tworzy sytuacje, choć na widowni za sprawą komediowego, tylko w rysunku zewnętrznym, potraktowania postaci rozlega się gromki śmiech Długo nie spadają wobec Zosi, wychowanki dziedzica Morderskiego, maski dobroci jej otoczenia - figur przeważnie dość obrzydliwych pod względem moralnym.
Już pierwszy, wprowadzający widza w anegdotę ponury monolog Zosi w I akcie sygnalizował, że nie o błahą sprawę tu pójdzie. Niedługo potem kazał reżyser "wychowance" zachować powagę na twarzy jako jedynej pośród rozbawionych tancerzy zaręczynowego balu. Może tylko nazbyt śmiertelny smutek i odrazę do wszystkich i wszystkiego demonstrowała ciągle Zofia Walkiewicz. Ostatecznie nikt granej przez nią bohaterki nie zamierzał mordować, przy tym wykazała ona tyle samo sprytu, przebiegłości i potencjalnej zdolności do cynizmu, co jej obłudni antagoniści usiłujący pozbawić przygarniętą dziewczynę fortuny, co plotkarscy sąsiedzi, chłop Hryńko, własny opiekun itd. Ów mars na czole nieledwie ocierał się o granicę nie zamierzonego oczywiście komizmu, psychologiczna warstwa roli kobiety (pewna nowość u Fredry!) osaczonej przez ludzi i czasy (Galicja 1855) nazbyt grubo została przez młodą aktorkę narysowana.
Chmurna, wyniosła, wyobcowana była Zosia i później przymuszana do mazura z pijanym Panem Piotrem, swoim niechcianym narzeczonym i "nic potem" (jedna z kilku dobrych scen Józefa Onyszkiewicza, pomysłu Hebanowskiego nie Fredry). Znamię powagi znikać mogło dopiero w finalnych dialogach i końcowym tańcu. Lecz i tu aktorka znów nazbyt udanie pokazała zadowolenie czy może osobista dumę z niespodziewanego poznania zaskakującej wszystkich i nawet ją samą tajemnicy swego pochodzenia tak tragicznie, szczytnie i patriotycznie polskiego oraz ulgę i radość z pozyskania nowego narzeczonego, zresztą gdy mu się uważnie przyjrzeć nie tak znów szlachetnego Wacława (trudna, bo z gatunku pozytywnych, rola w wykonaniu młodego, nowego w gdańskim zespole aktora Zbigniewa Olszewskiego).
Prawdziwie więc nie mamy z czego się śmiać. Żaden temat społeczny, polityczny, pokrętnych stosunków między ludzkich z wielowarstwowej zawartości utworu i w ujęciu Fredry, i w ujęciu Hebanowskiego nie skłania ku temu. Natomiast mamy z kogo się śmiać dzięki Fredrze i dzięki reżyserowi oraz kilku aktorom.
Na scenie, w rozświetlonych salonie pałacowym, w akcie III w izbie zamieszkałej przez Narcyza czasem przy dźwiękach pogodnego walca i mazura, trwa groteskowy kontredans ciemnych intencji. Reżyserowi i aktorom na ogół udaje się wygrać ten kontrast. Zwłaszcza Jerzemu Łapińskiemu, który swego Narcyza aktuariusza dominikalnego ubrał w zewnętrzne atrybuty przypisane mitologicznemu antenatowi noszącemu to imię i wyposażył go w cechy godnego pogardy małego nie wzrostem rzecz jasna błazna, budzącego chwilami rodzaj współczucia z powodu z rzadka ujawnianych, a szczerze ludzkich odruchów. Wyraziście "szmatławy" charakter, pokazał synowiec dziedzica. Pan Piotr (Józef Onyszkiwicz), o którym już była tu mowa. Niezbyt w młodości wojowniczy, dziś rzekomy pułkownik, dziedzic - Pan Morderski głośnym, po żołniersku apodyktycznym stylem bycia przypominający dziarskich bohaterów ,,Dam i huzarów", tylko raz przeżywał na scenie w akcie V swoją chwilę refleksji i głębokiej zadumy (Stanisław Michalski).
Jedyną sympatyczną postacią uczynił Fredro nie szlachcica, a prostodusznego, delikatnego w obejściu, oddanego państwu chłopa Szymona (Stanisław Dąbrowski). Piękną, cynicznie łagodną damą w tym towarzystwie była w interpretacji Haliny Słojewskiej Regina, żona Pana Morderskiego. Niestety bez większego wrażenia pojawił się na scenie Hryńko Bajdura raczej schludny, niegroźny i ... trzeźwy, akurat odwrotnie niż powinien, wbrew tekstowi. Dlatego na przykład wszystkie późniejsze obawy, czy przed jego uwolnieniem, czy przed jego siłą itd.. były w przedstawieniu nieuzasadnione, udaremniały nastrój zagrożenia.
Mimo umiejętnie przez reżysera komponowanej symultaniczności planów akcji zdarzały się sceny przegadane, puste, nudne lub fragmentami źle wykonywane, jak podczas gry w karty u państwa Morderskich pomiędzy sąsiadką Szczekalską (nadmiernie rozkrzyczana, aktorsko rodem z Bałuckiego ale źle granego Halina Kosznik-Makuszewska. która jednak zyskała aplauz części widowni) a domownikami-trutniami Hilarym i Zefirynem (zabawni w tych charakterystycznych rolach Zenon Burzyński i Jan Twardowski).
Wreszcie sprawa bodaj najważniejsza w całym przedsięwzięciu. Otóż spektakl zamyka dopowiedzenie - przesłanie czy jak kto woli komentarz wyłącznie odreżyserski: mianowicie finalny mazur, taniec polski, w którym z woli Hebanowskiego wszystkie postacie zakończonej już przez Fredrę intrygi w ostatnich dialogach chyba tylko pozornie pogodzone ze sobą i losem uczestniczą dobrowolnie: zrazu w tempie nienaturalnie zwolnionym, jakby widziane ledwie przeczutym imperatywem wspólnoty i potrzebą wzajemnej życzliwości, potem coraz szybciej i normalnie, dziarsko, pogodnie. Świadomie po polsku i z wolą naprawy... To jakby reżyserska replika chocholego tańca. Nowatorski pomysł Fredry wprowadzenia na plan gości tańczących przy dźwiękach mazura w akcie II Hebanowski podjął i doprowadził do finału, przydając mu jednak własną pointę (muzyka: Andrzej Głowiński).
Najpierw Fredro dość schematycznym, szczęśliwym, po molierowsku (jak np. w "Świętoszku") pomyślanym rozwiązaniem perypetii wychowanki Zosi, następnie reżyser swym zakończeniem wprowadzili tony optymizmu. Ale nie daliśmy się zwieść. Zbyt nagłe to zmiany. To tylko błysk nadziei, oznaka wiary w lepsze jutro rzeczywistości, o której dotychczasowa smutna prawda, zwłaszcza ta najważniejsza, dotycząca cech ludzkich charakterów, ciągle obowiązuje.