Hit, proszę Państwa!
Ateneum ma w ostatnich sezonach szczęście do przedstawień obleganych przez publiczność: "Syn marnotrawny", "Niebo zawiedzionych", "Pornografia", "Edukacja Rity", "Fantasticks", (być może dołączy do tej listy wkrótce i "Trans-Atlantyk", wolno przypuszczać, że i przygotowywany właśnie "Cyd"); przedstawienia oceniane dosyć różnie przez krytykę - choć z reguły dobrze - Warszawa ogląda z entuzjazmem i głosuje na nie nogami.
I teraz to kolejne, najbardziej nietypowe: dyplom studentów IV roku warszawskiej PWST - musical pt. "Złe zachowanie" wyreżyserowany przez Anarzeja Strzeleckiego. Spektakl świeży jak... jak co właściwie?
- może jak niedościgła w moim pokoleniu wizja chrupiących, gorących bułeczek. Cieszący tym bardziej, że to właśnie pokaz umiejętności wkraczających w życie zawodowe debiutantów.
Napisano już o tym dyplomie: rewia młodości.
Tak, a ponadto, dodałabym - nadziei. Że, być może, uda się przeskoczyć kilka niemożności i mówić w teatrze językiem naszych czasów w sposób możliwie komunikatywny, a profesjonalnie zadowalający także w tonacji rozrywkowej. Może teatr zechce znowu bawić publiczność od czego ostatnio odżegnał się jak od uroku, co potrafię zrozumieć doskonale, czemu jednak przyklasnąć nie sposób. Zabawa zresztą zabawie nierówna, ta ze "Złego zachowania" jest zabawą wysoce inteligentną, owszem - zabawą "czystą", dającą radość oczom i uszom ale nie rezygnującą z sensów bardziej ogólnych i całkiem serio.
Jest w tym przedstawieniu to, co być powinno w dobrym spektaklu rozrywkowym na dobrym poziomie: żart, ironia i głębsze znaczenie.
Jest o wiele więcej - witalizm, spontaniczność, radość istnienia, wola brania życia na własny rachunek, bez uników. Gdybym nie bała się wielkich, słów, napisałabym, że "Złe zachowanie" proponuje wręcz jakiś program, robi to leciutko, z wdziękiem, ale wyraźnie.
"O czym" to jest? - najogólniej mówiąc o tym, w jaki sposób młodzież widzi siebie, świat, swoje szanse i zagrożenia.
Andrzej Strzelecki oparł scenariusz teatralny na materiale muzycznym amerykańskiego, bliżej w Polsce nie znanego musicalu "Ain't Misbehavin" Thomasa Wallera, którego bohaterem też była młodzież. Tamta, amerykańska, swoim "starszym" dedykująca własną inność, w muzycznym autoportrecie. Ta inność to był program "złego zachowania" traktowanego jako propozycja przekorna wobec wzorców posłusznego, konformistycznego "dobrego zachowania" wymyślonych przez starszych.
W polskiej wersji jest niby to samo, ale adresowane do polskich realiów, tym bliższe zresztą, choć opakowane w kostium dostatecznie uniwersalny by czytelne mogło być pod każdą szerokością geograficzną. Jaki to program? Skromny: prawo do własnych "młodszych" błędów deklarowanie potrzeb "zatańczenia siebie", po swojemu, prawo do oceny tego, co już jest a co młodzież zastała - "samogonny" kraj na przykład i zazdrość o młodość ze strony tych, co "tak mało radości i wolności w nich".
Pada radosne i wyzywające: "nas kupić się nie da, bo my nie na sprzedaż, my nie zależymy od cen".
Pada filozoficzne: "warto zgłupieć, żeby całkiem nie zwariować" - i nonostalgiczne "jacy będziemy za trzydzieści parę lat? O czym będziemy opowiadać własnym wnukom?"
Pada wreszcie: "każdy z nas inny tak, i dobrze", i "każdy z nas ma prawo i ma obowiązek żyć tak jak chce"...
Tylko tyle, nic szczególnego. Młodzi, sprawni, kolorowi tańcząc swoją "potrzebę" wedle mody z dzisiejszych czasów, w zgodzie z jego rytmami, stereotypami zachowań, rodzajem muzyki i rodzajem demonstrowania nastrojów przedstawiają się publiczności jako grupa, która nie nasiąknęła jeszcze goryczą i gotowa jest strzec swego etosu, choć - tak naprawdę - do końca nie ujawnia jaki to etos, zbywając nas ostrożnymi ogólnikami. Ki diabeł wie dlaczego - ufa się im, tryskają młodością i nikt ich jeszcze nie połamał. Może nie dadzą się połamać?
Dostrzegając wszystkie te "głębsze znaczenia" przedstawienia Strzeleckiego nie wolno jednak zapomnieć, że istotą tego spektaklu jest jego forma, klasa tej formy, jego kształt sceniczny, poziom wykonawczy, reżyserska pomysłowość, choreograficzna fantazja, zespołowość i dyscyplina, brawura aktorska, słowem: tzw. warsztat.
Andrzej Strzelecki opromieniony sławą, najpopularniejszego bodaj przedstawienia ostatnich sezonów w polskich teatrach, tj. "Clownów" ma już dużo do stracenia w wypadku klapy. Instynkt teatralny zawiódł go bodaj raz tylko (przedstawienie zrealizowane w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie według tekstów Stanisława Zielińskiego). Tym razem wyrgrał znowu w świetnym stylu. A zadanie nie było wcale najłatwiejsze: popis dyplomowy to ścisły gorset dla reżysera - każdy z dyplomantów, niezależnie od tego czy jest utalentowany lub biegły technicznie mniej lub bardziej, musi dostać swoje pięć minut solówki na zademonstrowanie umiejętności. Trafił na dobry rok, ale przecież nie wszyscy z tej czternastki są jednakowo sprawni. Jest efektem, morderczej (chyba?) pracy reżysera, że mimo iż widać te różnice w przedstawieniu to wcale mu one nie szkodzą, a całość robi wrażenie idealnie zharmonizowanej, gry zespołowej, w której dotarły się wspaniale wszystkie in dywidualności. Z reżyserską Strzeleckiego na czele.
Ale, właściwie, o czym to ja tu piszę? Indywidualności, harmonia, gra zespołowa, poziom profesjonalny, brawura, styl - i wszystko przy okazji zaledwie popisu dyplomowego! Ewenement to, wybryk natury czy już jest (i będzie) tak dobrze?
Otóż sądzę, że jednak nie taki zupełnie ewenement, to "nowe"w wydaniu młodych idzie ławą po swoje. Często są to eksperymenty egotystów, mało doświadczonych i nie szczególnie dobrze oczytanych, ale coraz, więcej prawdziwego, wyraźnego formułowania swojego punktu widzenia - także poprzez swoją, świadomie wybraną, a opozycyjną wobec;; "starszych" estetykę - ze strony trzydziestolatków, obojętne, czy bliżej im do dwudziestki czy czterdziestki...
Nie zapisuję się bynajmniej do obozu Tomasza Raczka i nie będę przeprowadzała, "pomnikowej rewolucji", ale być może, rzeczywiście "idą młodzi". Mój Boże, niechby szli jak najszybszym krokiem, byle nie przystawali po drodze i nie zastygali jako nowe idole. Niechby pokazywali co by byli do tego dobrze przygotowani i byle ich intencje były, powiedzmy, czyste.
Wracając do "Złego zachowania": okazało się, że daje się zrobić coś z tym, czym dysponujemy. Że dało się tu akurat zrobić "coś" w gatunku muzycznym najbardziej obcym polskiej tradycji - musicalu mianowicie, zwycięstwo jest tym bardziej krzepiące.
Spektakl ten ma znakomitą muzykę i wspaniale dynamiczną, bardzo współczesną choreografię, której twórcą jest zresztą jeden z dyplomantów, niezwykle utalentowany Janusz Józefowicz. Cóż "ma" jeszcze? - znakomite tempa, swobodę, reżim rytmów dochowany wzorowo, pomysłowe układy sceniczne, świetne zbiorowe wykonania piosenek, kilka (bo nie wszystkie) niezłych solówek. Nie będę wymieniała nazwisk całej czternastki wyjątek robiąc dla wspomnianego już tu autora choreografii, bo też i on jest na naszym bezrybiu całkowicie wyjątkowy. Bez wymieniania nazwisk - wszyscy odtwórcy "Złego zachowania" zasługują na uznanie. Oby równie dobrze poszczęściło im się w rolach dramatycznych, kiedy przyjdzie im grać na scenie jako konkretne postacie literackie. I oby ten świetny debiut, tak urzekający naturalnością, znalazł potwierdzenie w pracy w teatrach, do których trafią. Oby w nich nie nazbyt szybko utracili swój impet i radość pierwszej poważniejszej dorosłości. To - życzenia.
Analizując to przedstawienie, tak "studenckie" z ducha i tak głęboko zdyscyplinowane - więc "zawodowe" z kolei - które niewątpliwie jest jednym z hitów ostatnich miesięcy, dochodzę do wniosku, że Andrzej Strzelecki wygrał (a z nim jego wykonawcy) dlatego także, że sięgnął po tradycje nieco obce Polakom. Że przewentylował nowym stylem polski zaścianeczek, że nie uląkł się tzw. wzorców zachodnich. Czym zresztą poprawił nam samopoczucie wydatnie. Nam, publiczności i młodym aktorom. Już to jedno warte jest każde pieniądze.
Swoją drogą - ciekawe, kiedy Strzelecki zastosuje płodozmian stylistyczno-tematyczny i zrobi coś z zupełnie innej parafii? Bo kiedyś w końcu musi do tego dojść.