Artykuły

Żyrandole spadają i na nas

Jeśli chcesz zobaczyć arcydzieła światowego musicalu, nie musisz jechać na West End czy Broadway. Wystarczy Warszawa, Gdynia, Wrocław. Albo Słupsk - pisze Milena Rachid Chehab w Gazecie Wyborczej.

Władzom Teatru Roma zawiłości umowy licencyjnej nakazują milczenie, nie mogą więc powiedzieć głośno, jaki musical przygotowują na przyszły rok. Ani słowa. My jednak możemy. Prawdopodobnie na warszawskiej scenie zobaczymy legendarne "Mamma Mia!".

Choć ten musical grany jest od 1999 r., to szał zaczął się, gdy pięć lat temu przeniesiono go na ekran, a w głównej roli wystąpiła Meryl Streep. W efekcie sceniczną wersję widziało już 54 mln osób w 40 krajach. Każdego dnia jest grany w 15 miejscach na świecie, a jego twórcy zarobili ponad 2 mld dol. Teraz czas na polską wersję. Na przedstawieniu gościnnym w Lublinie aktorzy testowali już niektóre piosenki ze spektaklu.

Helikopter w teatrze

Jak wygląda przygotowanie takiej adaptacji? Sam zakup licencji na wystawienie popularnego musicalu trwa kilka miesięcy, bo jej właściciele - zwykle nowojorskie albo londyńskie agencje reprezentujące autorów bądź ich spadkobierców - muszą się upewnić, że oddają go w dobre ręce. Oprócz ustalenia gwarantowanych wpływów z biletów czy liczby przedstawień trzeba się dogadać co do wierności polskiej wersji.

- Licencja nie zakłada wiernego kopiowania spektakli broadwayowskich. Przeciwnie, kostiumy muszą się znacząco różnić, a tekst można dopasować do lokalnych realiów - mówi Wojciech Kępczyński, dyrektor warszawskiej Romy.

Dlatego w polskiej wersji "Kotów" bohaterowie buszowali po warszawskich ulicach i nosili rodzime imiona (a Anglicy długo ćwiczyli zawiłości słowa "Sierściuch"). Ale najważniejszych atrakcji z oryginałów nie brakuje, bo to one budują legendę spektaklu: spadający żyrandol w "Upiorze w operze" (teraz spada na widownię Opery Podlaskiej w Białymstoku), naturalnych rozmiarów helikopter w "Miss Saigon" czy taniec w prawdziwym deszczu w "Deszczowej piosence".

Do pisania polskiego tekstu zatrudnia się najlepszych tłumaczy, często takich, którzy sami piszą teksty piosenek. To tekściarz pilnuje, by akcenty padały tam, gdzie trzeba, a przy najwyższych dźwiękach były samogłoski otwarte, bo te aktorom łatwiej śpiewać.

Na każdym etapie licencjodawca ma prawo kontroli. Gwarantuje sobie, że nawet po premierze na każdym spektaklu będzie miał zarezerwowane trzy miejsca na widowni, gdyby akurat chciał wpaść na inspekcję.

Hollywood dzwoni do Gdyni

Na Zachodzie musicale to biznes z najwyższej półki. Londyński West End przyciąga 14 mln widzów rocznie i zarabia ponad 0,5 mld funtów (2,5 mld zł). Nowojorski Broadway to 12 mln widzów. Do tego dochody ze sprzedaży licencji za granicę - od kilkudziesięciu do kilkuset tysięcy dolarów za tytuł.

W Romie jeden spektakl kosztuje ok. 5 mln zł. Część idzie na promocję, żeby mieć pewność, że przez kilkanaście miesięcy pod teatr będą przyjeżdżały autokary z całej Polski, a 962-osobowa widownia się zapełni.

- Mamy niewielką dotację i nie jesteśmy teatrem repertuarowym, co znaczy, że wystawiamy tylko jeden lub dwa spektakle, za to siedem razy w tygodniu, musimy więc zarobić nie tylko na pokrycie kosztów tego tytułu, ale jeszcze na kupno i realizację następnego - tłumaczy Kępczyński.

W Teatrze Muzycznym w Gdyni średni koszt spektaklu to 1,5 mln zł. - Ale dzięki wypracowywanej renomie czasem możemy sobie pozwolić na spektakle, które normalnie nie są dla nas osiągalne. Propozycja wystawienia "Shreka" przyszła sama prosto z Hollywood. Nie mogliśmy uwierzyć, bo o ten hit biją się teatry na całym świecie - mówi dyrektor artystyczny Bernard Szyc. W Europie ten tytuł wystawia się tylko w Londynie, Paryżu i u nas.

West End i Broadway w pigułce

To właśnie Teatr Muzyczny wprowadził do Polski gatunek, który na Zachodzie zdobywał popularność jeszcze w latach 50. (wtedy słynny amerykański duet Richarda Rodgersa z Oscarem Hammersteinem napisał m.in. "Dźwięki muzyki", a największe triumfy święcił "Pigmalion" w wersji muzycznej, czyli "My Fair Lady"), a na dobre swym rozmachem podbił serca widzów w latach 70.

To wtedy miały premierę "Hair" czy "Camelot", wtedy objawił się geniusz Andrew Lloyda Webbera, który nie bał się zawrzeć całej fabuły przedstawienia w piosenkach. To on (z Timem Rice'em) napisał rock operę "Jesus Christ Superstar", "Koty", "Evitę" oraz wystawianego bez przerwy do dziś "Upiora w operze". Potem londyńsko-nowojorski monopol przełamali Francuzi z musicalową adaptacją "Nędzników" według Wiktora Hugo, którą od chwili premiery w 1980 r. zobaczyło już 55 mln widzów w 22 wersjach językowych (choć Francuzi nie stworzyli na stałe przeciwwagi dla West Endu i Broadwayu).

Niektóre ze słynnych przedstawień Polacy mogli oglądać jeszcze w PRL-u. Na początku lat 80. ówczesny dyrektor Teatru Muzycznego Jerzy Gruza wystawił pierwsze "arcydzieło musicalu amerykańskiego" - "Skrzypka na dachu". Licencję wyprosił u kompozytora zaprzyjaźniony z teatrem tłumacz. - W latach 80. właścicielom licencji na tyle zależało, żeby ich musicale mieli okazję poznać także widzowie za żelazną kurtyną, że byli dla nas bardzo wyrozumiali finansowo - opowiada Szyc.

Dziś gdyński repertuar to West End i Broadway w pigułce - wystawiane są m.in. "Spamalot, czyli Monty Python i Święty Graal", rockandrollowy "Grease", "Shrek" reklamowany jako "komedia dla dorosłych, na którą możesz przyjść z dzieckiem", czy nieśmiertelny "Skrzypek na dachu". Światowe hity ma w swoim repertuarze także rosnący w siłę muzyczny Teatr Capitol we Wrocławiu. Jego widzowie w tym sezonie mogą obejrzeć m.in. "Hair" i "Czarnoksiężnika z Krainy Oz".

Upiór w Operze (Podlaskiej)

Pełne widownie na musicalach sprawiają, że do światowych hitów biorą się także mniejsze teatry. Polska prapremiera "Dźwięków muzyki" - musicalu o austriackiej rodzinie von Trappów i opiekunce Marii (w filmowej wersji grała ją Julie Andrews), który na londyńskiej scenie do niedawna był grany dwa razy dziennie - odbyła się w ubiegłym roku w Nowym Teatrze w Słupsku.

- Bilety mamy wykupione już na luty i pewnie moglibyśmy grać przy pełnej sali częściej niż obecne dwa razy w miesiącu, gdyby nie ograniczenia techniczne - mówi Zbigniew Kułagowski, dyrektor artystyczny, a równocześnie reżyser i jeden z aktorów w "Dźwiękach muzyki". - Niestety, licencja wymaga grania z muzyką na żywo, z pełną orkiestrą. Uzależnieni jesteśmy więc od planów 48-osobowej Sinfonii Baltiki, z którą gramy.

Do wystawienia "Dźwięków muzyki" przygotowuje się także Gliwicki Teatr Muzyczny, który wcześniej wystawiał "Hello, Dolly" czy "West Side Story". Z kolei Opera Podlaska w Białymstoku zainaugurowała z pompą swoją działalność, wprowadzając na afisz "Upiora w Operze", do niedawna przebój Romy oraz najdłużej grany musical w historii Broadwayu (ponad 10 tys. razy).

Polskie adaptacje światowych musicali powoli stają się towarem eksportowym. "Aladyna" przygotowanego przez warszawską Romę kupił teatr w Petersburgu. Tamtejszą wersję grają co prawda rosyjscy aktorzy, ale reżyser jest ten sam co w Polsce, a także scenograf, specjalista od kostiumów oraz zespół kaskaderów . No i patent z latającym nad widownią dywanem. Teraz petersburski teatr przymierza się do wystawianej kilka lat temu w Romie "Akademii Pana Kleksa".

Do podbicia światowych scen już na początku lat 90. przymierzali się twórcy musicalu "Metro", czyli pierwszej prywatnej produkcji teatralnej w powojennej Polsce. Choć nad Wisłą szybko zyskała status kultowej, a występującym w niej aktorom (m.in. Edycie Górniak, Katarzynie Groniec i Robertowi Janowskiemu) otworzyła drogę do sławy, na Broadwayu zeszła z afisza ledwie po 13 przedstawieniach. Dużo cieplej przyjęła "Metro" publiczność w Moskwie. W Polsce musical Janusza Józefowicza od 1991 r. doczekał się ponad 1,8 tys. przedstawień.

Sztuka cyrkowa

- Atrakcyjność gatunku wspierana przez popularność talent shows w telewizji sprawia, że Polacy zakochali się w musicalach. Niektóre teatry to wykorzystują, wiedząc, że hasło "musical" na plakacie generuje wysoką frekwencję. Ale nie zawsze to, co na scenie, jest prawdziwym musicalem - mówi Szyc. Od niedawna polskie teatry mają poprzeczkę zawieszoną jeszcze wyżej, bo ich widzowie coraz częściej porównują polskie produkcje z tym, co widzieli już w teatrach na Zachodzie.

- Każdego wieczoru na scenie wszystko musi być zrobione na sto procent, bo w musicalu jak w rzadko którym gatunku widać niedoróbki - mówi Szyc. Jego teatr jako jedyny w kraju może pochwalić się działającą obok szkołą kształcącą aktorów musicalowych. Zajęcia są nawet ze sztuki cyrkowej.

- Nasz aktor musi doskonale śpiewać i równie dobrze tańczyć. Skompletowanie podwójnej obsady do spektaklu nawet w tak dużym kraju jak Polska bywa wyzwaniem - przyznaje Kępczyński z Romy.

Wyśpiewać Tyrmanda

W ostatnich latach nasze teatry muzyczne wyrobiły się na tyle, że już nie tylko korzystają z zagranicznych licencji, ale także same kreują nowe tytuły, a ich twórcy, tacy jak reżyser Wojciech Kościelniak, to już uznane marki. Wrocławski Capitol we wrześniu przygotował premierę jego autorskiej adaptacji "Mistrza i Małgorzaty" i gdyby nie zobowiązania występujących tu gościnnie aktorów, grałby go pewnie częściej niż cztery razy w miesiącu, bo bilety wykupione są już do końca lutego.

Z kolei Teatr Muzyczny w Gdyni przenosi na deski wersje muzyczne arcydzieł polskiej literatury. Po świetnie odebranej "Lalce" wystawił musicalową wersję "Chłopów", której rozmach krytyk Maciej Nowak porównał do słynnych "Les Misérables", czyli musicalu stworzonego na podstawie "Nędzników".

- Wiele arcydzieł literackich aż się o to prosi, a i musical dzięki temu zyskuje, bo stawia pytania ważne, często fundamentalne - mówi Wojciech Kościelniak, autor musicalowej wersji "Mistrza i Małgorzaty", "Chłopów", "Ziemi obiecanej", "Lalki", a w niedługiej przyszłości także "Wesela" (premiera w sylwestra 2014 r. w Poznaniu).

- Książka powinna mieć wyrazistą fabułę, wątek miłosny, tło społeczne. Ale najpierw patrzę, czy jest w niej muzyka. W "Chłopach" jest dosłownie, bo zrękowiny, wesele czy darcie pierza nie obywa się bez przyśpiewek. W "Czarodziejskiej górze" Manna muzyczności jeszcze nie potrafię dostrzec, ale z "Lalką" już sobie poradziłem. Wykorzystaliśmy np. motyw pozytywki, dzięki czemu choreografia przypomina ruch lalek. Teraz pracuję nad adaptacją "Braci Dalcz i S-ki" Dołęgi-Mostowicza, przymierzam się też do jego "Kariery Nikodema Dyzmy". "Złego" Tyrmanda zamówił u mnie kiedyś Maciej Korwin, ale po jego śmierci nie wiadomo, co będzie z tym pomysłem dalej - mówi Kościelniak. I dodaje: - Kiedyś teatr muzyczny był uważany za głupawego krewnego teatru dramatycznego, dziś zabierają się do tego gatunku reżyserzy dramatyczni, jak Jan Klata, który stworzył "Jerry Springer. The Opera", czy Agata Duda-Gracz, która reżyserowała galę piosenki aktorskiej. Nie wiem, dlaczego w Polsce nie robi się jeszcze musicali z muzyką znanych wykonawców - tak jak na Zachodzie "We Will Rock You" Queen, "Thriller" Jacksona czy "Let It Be" Beatlesów. Musical na podstawie repertuaru Alibabek? Czemu nie?

Na zdjęciu: "Upiór w operze", Opera Podlaska w Białymstoku

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji