Trzeszczy gdy wieszczy
"A ja go miałem za poetę, który przesiewa słów tandetę" - mógłby, posługując się cytatem z "Kuglarzy i wisielców", powiedzieć każdy miłośnik piosenek Jacka Kaczmarskiego. Pamiętam, że w okolicach roku 1989 sam autor nawet domagał się, by jego teksty przestać traktować jak zwykłe piosenki. Poczuł, że jest kimś więcej - poetą - i zapragnął, by pochylić się nad jego poezją (i nad nim samym jako poetą takoż). Mało było poecie piosenek-wierszy, chwycił za pióro i napisał libretto blues-opery. Wierszowane, oparte na "Człowieku śmiechu" Hugo, pełne mądrości tak głęboko ukrytej, że tylko autor tekstu opublikowanego w programie mądrość tę mógł odkryć.
Żeby nie trzymać nikogo dłużej w napięciu, przytoczę próbkę nowej poezji Kaczmarskiego. Idzie to na przykład tak: "Będę żądała życia dla ciała, zanim zabije mnie ta nuda". Trudno uwierzyć, ale takich tytanicznych wersów starczyło na trzyaktowe, trzygodzinne widowisko. Kaczmarski mówi: poetą jestem i tworzy w szale rym: "gość - kość", wieszczyć zaczyna i słowa "wszystko - widowisko" splatają się w strasznym uścisku, morały prawi zepsutemu światu i rym aż gubi, gdy mocnym słowem czerni papier sięgając po "kał ludzkiej natury". Wierny poetyckiemu powołaniu nie zważa na nic, nawet na to, że sens, którym chciał widzów porazić, rozpłynął się w pustosłowiu. Może dlatego Ryszard K. Przybylski w eseju wydrukowanym w programie do przedstawienia noszącym znamienny tytuł "A miało być wspaniale" napisał bez ogródek, że "Jacek Kaczmarski pisząc wierszowany dramat Kuglarze i wisielcy był świadom faktu, że rozum często zawodzi". Tym razem jednak oprócz rozumu poetę rozumnego szałem zawiódł po prostu smak, nie będący kryterium ostrym i wyraźnym, ale za to zasadniczym. I w ten sposób widzom pozostało odgadywanie kolejnych rymów częstochowskich. Poeta obecny na spektaklu słuchał ich z wyraźnym zadowoleniem. Bo może, co prawda, światełko było za jasne i zbyt mocno świeciło z kulisy prawej do lewej, ale przecież poezja - wyśmienita. Broni się sama.
Najogólniej można powiedzieć, że widowisko "Kuglarze i wisielcy" rozprawia się z brzydką stroną ludzkiej natury. Tyle udało mi się wyrozumować z przesłania. Świat jest zły, polityka i władza nieuchronnie prowadzą do deprawacji, a odmieńcy o wykrzywionych dla ludzkiej uciechy twarzach mają rację, są dobrzy i potrafią kochać, ale rzecz jasna, skazani są na klęskę. Za sprawą reżyserii Krzysztofa Zaleskiego spektakl Teatru Nowego z Poznania chwieje się i niekonsekwentnie zmienia konwencję. Czasami udaje, że jest "Operą za trzy grosze" Brechta, kiedy indziej staje się kiczowatym musicalem (ale nawet tym nie jest) kiedy indziej zaś widać wyraźną fascynację reżysera filmami grozy. Gdy już mamy zobaczyć, jak wygląda straszna twarz człowieka śmiechu ukryta pod czarnym kapturem, to choć wiemy z programu, że w czarnych zawojach ukrywa się Mirosław Konarowski - człowiek o miłej skądinąd powierzchowności - boimy się bardzo. A gdy do tego jeszcze tłum przybyłych na widowisko mieszczan zaczyna skandować "Chodź tu, chodź tu, potworze" - dreszcze przechodzą po plecach. A Państwo by się nie bali?
Wiadomo, że spektakl muzyczny powodzenie osiąga wykonaniem i muzyką właśnie. Tymczasem, jak trafnie zauważył mój przyjaciel, skomponowanie muzyki do tego przedstawienia zajęło Jerzemu Satanowskiemu mniej czasu niż ta muzyka trwa. Całość oparta jest na czterech nutach, monotonnie powtarzanych i układanych w nieatrakcyjne kombinacje. W jednym tylko fragmencie, gdy Satanowski próbuje grać tak, jak Elton John, robi się nieco weselej, ale trwa to dość krótko. Jeszcze mniej cieszy wykonanie. Tak naprawdę w zespole Teatru Nowego śpiewać umie tylko jedna aktorka - Antonina Choroszy. Także samo jedna aktorka potrafi grać. To Bożena Borowska, obsadzona w roli królowej Anny. Siły wokalne Nowego zasilają "słuchacze szkół muzycznych w Poznaniu". I mam nadzieję, że to właśnie oni, a nie dyplomowani aktorzy, snują się po scenie w afekcie wytrzeszczając oczy.
Operowe przedsięwzięcie Kaczmarskiego i Satanowskiego świadczy o zdziecinnieniu, jakiemu ulega teatr w Polsce, który po prostu zaczął sobie rozkosznie gaworzyć i wierszyki składać, pogrążając w zachwycie kulturalne ciotki. Miałki intelektualnie i tandetnie zrobiony, skazuje sam siebie na zagładę. Jest po prostu nic nie wart. Zamienia się w zdziecinniałą sztukę dla zdziecinniałej publiczności. Bardzo podobne było przywiezione do Warszawy przez Teatr Nowy "Ghetto", opowiadające historię teatru, działającego w getcie wileńskim. To jeszcze gorsza forma zdziecinnienia i naruszenia decorum. Spektakl, który miał być prowokacyjnym i wstrząsającym świadectwem Zagłady, przez nieudolność reżyserów i aktorów zamienił się w żenującą śpiewogrę o Holokauście.
Wróćmy jednak do Kaczmarskiego, który trzeszczy gdy wieszczy albo tak wieszczy, że aż trzeszczy. Jako poeta z pewnością doczeka się pomnika. Pomnik, jak to pomnik, utrwali moment najbardziej heroiczny w życiu poety. Na przykład Kaczmarski jako bard "Solidarności" ze zgorzkniałą miną. Można by go zainstalować w podziemiu koło Uniwersytetu Warszawskiego. Pomnik mógłby być leżący i przedstawiać poetę czołgającego się z gitarą i ulotkami. A pod figurą na cokole napis - cytat z "Kuglarzy i wisielców" wymarzony na taką okazję: " Więc śpiewam głośno, czysto i pogodnie". Byłoby pięknie i wzruszająco.