Artykuły

Podróż po światach Woltera

"Kandyd" w reż. Henryka Adamka w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu. Recenzja Aleksandry Czapli w Gazecie Wyborczej - Katowice.

O tym, jak jest na najlepszym z możebnych światów, Wolter napisał aż nadto. O tym, jak jest na najlepszej możebnej scenie Zagłębia, refleksji kilka.

Bezpiecznie. O ile dla jednych stałość i przewidywalność to komfortowa sytuacja, dla innych męczarnie czekania na coś, co nigdy się nie wydarzy, dalekie są od przyjemności. Teatralne pasy bezpieczeństwa to klasyczny repertuar realizowany po bożemu, sztandarowa farsa na afiszu ku uciesze ludzkości i coś śpiewnego dla tych, którzy lubią zanucić to i owo po premierze. "Kandyd" w Teatrze Zagłębia to jedna z tych sosnowieckich podróży po drodze prostej, bez ostrych zakrętów i z jedynie dozwoloną prędkością.

Z prawie trzygodzinnej podróży po światach Woltera zaintrygowały mnie dwie sceny: pierwsza i ostatnia. Początek trudny do uzasadnienia: klimat przeciętnego miasteczka połowy lat 90., spotkania przy piwie, z drugiej strony zaciekłe palenie ksiąg (jak wiadomo w 1759 "Kandyda" spalono w Genewie) oraz nagłe dyskotekowe dźwięki, którym poddaje się cały zespół aktorski, niknąc za kulisami. Jak mawia Pangloss "wszystko istnieje dla jakiegoś celu, wszystko z konieczności musi istnieć dla najlepszego celu" - owej celowości najlepszej pierwszych minut uzasadnić nie potrafię. Dalej bez zaskoczeń: Wojciech Leśniak (Wolter współczesny) zaczyna snuć opowieść o młodzieńcu o charakterze najłagodniejszym na świecie i inicjuje umowną zabawę w teatr z scenograficznymi sztuczkami, hiszpańskimi pantoflami, żabotami itp.

Ożywienie przychodzi wraz z ostatnią minutą. Finałową kwestię "trzeba uprawiać nasz ogródek" reżyser Henryk Adamek odniósł bezpośrednio do teatralnego rzemiosła. Każdy z piętnastu aktorów wychodząc do oklasków przegląda się w lustrze garderoby. Wielość odbić, niezliczonych osobowości, które oferują publiczności co wieczór, to ich "ogródek" powszedni. Jak zatem jest na najlepszej "możebnej" scenie Zagłębia? W aktorskim pojedynku "Kandyda" sprawdzili się doświadczeni ogrodnicy - Wojciech Leśniak, Ewa Leśniak jako zadziorna Stara czy manichejski Andrzej Śleziak. Młode pokolenie gorzej. Tytułowy Kandyd - Marcin Zawodziński - zamienił dowcipnego i prostodusznego optymistę w bohatera wręcz romantycznego, którym targają tak przeogromne uczucia, że właściwie należałoby współczuć mu w jego cierpieniach, miast delektować się lekkością jego optymizmu. Nieszczęśliwie nadekspresja Kandyda styka się z neutralnością Kunegundy (Beata Deutschman) - aż dziw, iż młodzieniec nie porzucił jej dla energicznej Starej...

Przedstawienie snuje się leniwie do pierwszej przerwy, drapieżnie antywojenne i antykościelne kwestie zapisane przez Woltera z wyjątkową ironią łagodnie toną wśród piosenek i efektownych zabiegów scenograficznych. Widownia w pasach bezpieczeństwa nawet śmiechem nie ma możliwości przekroczyć dozwolonej prędkości, bo i dowcipu w "Kandydzie" wydzielona porcja. Bezpiecznie i abonamentowo. O ile kierowców na drodze obowiązują zasady bezpieczeństwa, w teatrze prawo to nie ma bytu. "Kandyda" w Teatrze Zagłębia raczę osobistym mandatem za poprawność bez emocji i czekam wytrwale na repertuarowe "artystyczne wykroczenie".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji