W kiepskim kierunku
Przed najnowszą premierą - wieczorem kabaretowym w Starym Teatrze - zbyt wiele dochodziło dziwnych sygnałów, by można było się spodziewać olśnień. Można jednak było zakładać, ba - miało się prawo oczekiwać, że na krakowskiej narodowej scenie nie zaproponuje się nam rozrywki przypominającej chwilami prymitywne, prostackie, że elegancko użyję eufemizmów - skecze i "numery", jakie znamy z najgorszych programów telewizyjnych czy też z uwłaczających dobremu smakowi występów estradowych szmirusów. Estetycznych analfabetów.
O czym, o kim mówię? O aktorze Tadeuszu Huku, który z Dużej Sceny raczy widzów frazą z wierszyka o panience: "...mogłaby trochę obciągnąć pończoszkę" - robiąc wyraźną pauzę po jednym ze słów. O Błażeju Peszku, który hasa po scenie z głową konia na długim kiju wsadzonym między nogi i wygłasza wersy uroczego wierszyka Boya "Franio": "Franio był to chłopiec mały, /Ale bardzo był nieśmiały, /Lubił widzieć u siostrzyczki, /Kiedy zdejmuje spódniczki". O będącym w tejże części niejakim, czy raczej nijakim, przewodnikiem po Zielonym Baloniku Krzysztofie Globiszu, serwującym opowieść, jak to pewnemu panu parokrotnie się zwracało to, co skonsumował w nadmiarze... Ot, narodowe wady na narodowej scenie. Jak na pierwsze 45 minut - starczy.
Potem przerwa. Ale i tu dopadnie nas ów, hm, kabaretowy, sznyt. Oto aktorka Dorota Pomykała, odtwarzająca bliżej nieokreśloną postać z antraktu. Taką, co to niby coś tłumaczy, niby zajmuje się widzami. Na przykład tak się zajmuje: "Ludzie, wysikać się idźcie, o, tam się sika" - wskazuje skonfundowanym, bo nie wiedzą, gdzie są, Stary Teatr to czy dworzec, dajmy na to, w Alwerni. - "Pani już się wysikała?!" - wrzeszczy aktorka do jakiejś kobiety. I bynajmniej nie koniec to wrzasków.
Za chwilę czeka nas wejście do Sali im. Heleny Modrzejewskiej, gdzie mamy spotkać się z Jamą Michalika. Już przed drzwiami aktorka upozowana na Babę-Jagę kelnerstwa prowincjonalnego zaczyna wrzeszczeć, łajać nas, poganiać. I tak będzie cały czas. Za to jej kolega Zygmunt Józefczak miły jest - wódką częstuje, rajstopy "zza pazuchy" wyciąga, by z pełną ostentacją proponować handel. Prawda czasu, prawda baru. Tak, zdarzało się w latach 60., że kelner pobił klienta, ale nie w Jamie Michalika. Dalibóg, czemu zrobiono z kabaretu Kwiatkowskiego, Miecugowa, Stwory jakąś kiczowatą scenkę amatorów? Przecież choćby Tadeusz Huk, zatrudniony w tym fragmencie spektaklu, grał w Jamie Michalika, mógłby opowiedzieć... Piszę "zatrudniony" i świadomie piszę. Bo jednak w przypadku aktora tej klasy chciałbym słowa gra używać w odniesieniu do zajęć znacznie bardziej szlachetnych.
Przecież żyją świadkowie, są książki - w Jamie grywali Halina Kwiatkowska, Marta Stebnicka, Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Anna Seniuk, Wiktor Sadecki, Marek Walczewski, Julian Jabczyński... To dlaczego teraz ja czuję się jak w amatorskim teatrzyku, przy którym niegdysiejszy Teatr Kolejarza jawi się, jak Komedia Francuska. Albo Stary Teatr - tyle że sprzed 30 laty. Oglądam i nie wiem np., czy Dorota Segda gra, czy może demonstruje irytację, że grać musi, a jej wstyd? A Leszek Piskorz? I nieważne, czy słusznie wybrano "Trędowatego", niegdyś granego ponad 500 razy, ukazującego a rebours sytuację opisaną przez Mniszkównę, ani o to, że pokazano to tak pokracznie. Tu idzie o co innego. O pytania podstawowe.
Po pierwsze: gdzie szukać oazy dobrego smaku, skoro w teatrze o statusie sceny narodowej padają opisane żarty? Czego wymagać od schałturzonego kabaretu, skoro w siedzibie rzekomo najważniejszego teatru Krakowa serwuje się żarty spod przysłowiowej budki z piwem? Mój Boże; sam na tych łamach bawiłem się plotką, nie plotką, że Marcin Daniec ma być jednym ze współtwórców owego kabaretowego wieczoru. Jakże szkoda, że nie został. Ambicja nie pozwoliłaby mu zejść na poziom, jaki serwuje Mikołaj Grabowski, reżyser i dyrektor jednocześnie. Gdzie ma uciec widz, który ma dość sagi "Kiepskich" i innych, jeszcze bardziej kiepskich, który łaknie odtrutki na bylejakość rozrywki dla mas, skoro Narodowy Stary Teatr po ośmiu miesiącach, w czasie których nie dał żadnej premiery, zafundował sobie, i z nas zarazem, taki żart.
Zafundował - to jest słowo w sam raz. Bo łatwo sobie wyobrazić, że to jedna z najdroższych produkcji. Łatwo - zwłaszcza gdy się czyta program. Znacznie trudniej podczas spektaklu. Może to sprawa mojego wzroku, że dostrzegł nazwisko Krystyny Zachwatowicz na afiszu, ale nie dostrzegł jej scenografii. A co z choreografią Janusza Józefowicza? A jeszcze każdy miał asystenta. A i tak część, którą ta dwójka twórców podpisuje - z Krzysztofem Materną jako reżyserem - jest najlepsza.
I jedynie ta godzina Piwnicy pod Baranami się broni. Tekstami (Warchała, Dymnego), muzyką (głównie Koniecznego), świetnym, grającym na żywo, zespołem muzycznym, aktorstwem. To w tej części z zachwytem słuchałem Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik, Anny Radwan-Gancarczyk, Jana Frycza (wspaniałego w "Siedem jest bestii moich", podobnie jak mistrzowskiego w pantomimicznej "Uwiedzionej" Boya w części pierwszej), bawiła mnie vis comica Krzysztofa Globisza, smakowałem rozpisane na scenki inteligentne monologi Andrzeja Warchała... Tak, wyszło na to, że Krzysztof Materna okazał się najlepszym reżyserem.
Ale wracam do poprzedniego wątku; tu nie o trafność czy nie zabiegów inscenizacyjnych idzie. Nie o to, że jedna piosenka jest zaśpiewana lepiej, a inna gorzej, że scenkę "Dusza poety" (znów Boy) zrobiono z rozmachem i precyzją. Problem jest znacznie poważniejszy i ogólny - sprowadza się do pytania o to, w jakim kierunku dryfuje Stary Teatr? I czy to już jest mielizna, z której się zawrócić nie da, czy jednak jakieś szanse jeszcze są? Po "Operze mleczanej" tegoż Mikołaja Grabowskiego pisałem - urocze, zabawne. Teraz mam duże wątpliwości. I nie wiem. Bo nie wiem, czy bardziej kwestia gustu to czy zimnej kalkulacji. Jak mówił w niedawnym wywiadzie Jeremi Przybora: "Ja nie mam nadziei, i to zarówno śledząc produkcje humorystów, jak też obserwując widownię tych programów. Tym, co mnie najbardziej przygnębia i napawa największym zasmuceniem, jest widok twarzy, po których widać już sytość żołądków i jednocześnie pustkę głów..." Mikołaj Grabowski jest zbyt doświadczonym człowiekiem teatru, by nie umiał z takiej sytuacji wyciągać wniosków. Już w przeszłości pokazywał, że umie bawić, wywoływać śmiech. Ale czemu rechot?
A co robi (wewnątrz) teatralny krytyk Tadeusz Nyczek, wszak na innym teatrze wychowany, innemu teatrowi hołdujący w kolejnych swych książkach.
I co przede wszystkim mają robić aktorzy, których skazuje się na dyskomfort udziału w czymś takim. Tym bardziej - co jeszcze gorsze - że nie daje się im prawdziwych ról, w poważnym repertuarze. Teraz już rozumiem, czemu znakomity młody aktor Radosław Krzyżowski musiał odejść ze Starego Teatru, bo - jak tłumaczył mi dyr. Grabowski - dla niego nie ma ról. Aktor, który ma głowę prawdziwą, mógłby z głową konia nie chcieć hasać.
To miał być wieczór przywołujący krakowskie kabarety XX wieku, a i aurę Krakowa. W rzeczywistości, wbrew tytułowi, nie "Sto lat kabaretu..." pokazuje, ale niespełna dwa lata dyrekcji Mikołaja Grabowskiego. Co dalej?