Znikający Sinobrody
Dea Loher, autorka "Sinobrodego - nadzieja kobiet" miała przyjechać na prapremierę swojej sztuki do Teatru im. W. Bogusławskiego, ale nie przyjechała. Podobno nie mogła się zdecydować. W jednym mailu pisała, że będzie, ale już następnego dnia zmieniała plany. Ostatecznie na widowni w dzień inauguracji 44. Kaliskich Spotkań Teatralnych pojawiła się jej tłumaczka... Anegdota świetnie oddaje charakter spektaklu w reżyserii Norberta Rakowskiego: przedstawienie jest i niemal go nie ma.
Dea Loher opowiada historię siedmiu kobiet, które bezprzytomnie idą za swoim marzeniem, nawet za cenę życia. Kolejno kończą w ramionach Sinobrodego, "przeciętnego sprzedawcy damskiego obuwia". Mężczyzna, nie mogąc sobie poradzić z nadmiarem uczucia bądź odrzuceniem, wszystkie je doprowadza do śmierci.
Na prapremierowy spektakl Norberta Rakowskiego składa się kilka epizodów rozdzielonych tanecznymi intermediami. Każdy powstał według schematu: kobieta spotyka mężczyznę i chce z nim rozmawiać. Próby od początku są skazane na niepowodzenie. Obydwoje bowiem krążą po innych orbitach: Ona poszukuje ciepła, On nie ma nic do zaoferowania. Wewnętrzną szarpaninę pokazują wprowadzone na scenę tancerki - alter ego bohaterek? I tak siedem razy na tle kremowej scenografii z akcentem lila-róż pośrodku kanapą.
Wokół rozbrzmiewają intrygujące dźwięki.
Przedstawienie jest spójne, konsekwentnie zbudowane z obrazu i muzyki. Kto nie podda się temu rytmowi, wyjdzie znudzony. Na scenie zamiast postaci błąkają się tylko ich cienie. Dlatego nawet jeśli ktoś kogoś morduje, to nadal nic się nie dzieje. Jedynie Julia, debiutującej Leny Kowalskiej pozostaje zakochaną nastolatką. Jej chce się wierzyć.
Spektakl ma konstrukcję otwartą. Z tym samym efektem można go oglądać od początku, od końca, od środka. Dowolnie wybrany epizod staje się impresją, niczym więcej. Padające słowa nie mają przecież żadnego znaczenia. Większe wrażenie wywołują już efekty multimedialne. Po ścianach "płynie" ryba. Duża (groźna?) ryba. Brakuje powodów, by pytać o sens. "Sinobrody - nadzieja kobiet" jest tylko do oglądania, do wchłaniania przez skórę. Aktorzy wykonują jakieś ruchy, rozwijają dialogi albo uciekają w taniec, ale na przypowieść o relacjach między ludźmi to ciągle za mało.
Może w tym właśnie tkwi błąd? W założeniu, że z narysowanych niknącą kreską postaci, z dramaturgii wypranej z dramaturgii uda się stworzyć wciągający spektakl. A może należało odkryć karty do końca i zostawić na scenie samych tancerzy, bez aktorów?