Artykuły

W czereśniowym sadzie

Ta sztuka z góry została skazana na ten los. "Kąpielisko Ostrów" zawsze już będzie porównywane do giganta światowej dramaturgii, jakim bezsprzecznie wciąż - liczne nowe interpretacje to potwierdzają - pozostaje "Wiśniowy sad". Stało się tak z woli Pawła Huelle, który pisząc swe tea­tralne dzieło mówiące o Polakach i Polsce epoki dziejowego przełomu ostatniej deka­dy XX wieku, gęsto porozkładał tropy na­prowadzające nas na paralele z - jak ją na­zwał autor - komedią Antoniego Czecho­wa.

Pierwszym i podstawowym będzie ów niewidoczny w lubelskiej realizacji, ale wciąż "duchem " obecny sad, karykatu­ralny już nieco symbol dawnej świetności zakorzenionego w bogatej tradycji domu, symbol o tyle istotny, że - w przeciwień­stwie do tytułowego kąpieliska - wciąż jeszcze istniejący i - ku rozpaczy zmar­twionych dodatkowym kłopotem braci zjeżdżających do rodowej rezydencji - nadal wspaniale owocujący. Rosyjskie wiśnie zastąpione zostały polskimi czere­śniami, co wbrew pozorom nie pozostaje bez wpływu na generalny wydźwięk sztu­ki, której prapremiera miała miejsce w sobotę w Teatrze Osterwy, bo mniej w niej cierpkiego wiśniowego kwasu a więcej w efekcie słodkiej acz nie mdłej nadziei.

DALSZE echa arcydzieła Czechowa znajdziemy w postaciach zaludniają­cych podupadłe gospodarstwo. Dla Matki miłostki (czy raczej posądzenia o nie) Ojca będą ważniejsze niż wszystko inne co domu tyczy, tak jak dla Raniewskiej ważniejsza się stanie myśl o powrocie do paryskiego kochanka niż to, że traci rodową posia­dłość. Ewa ma w sobie coś z gospodarnej i równie nieszczęśliwej w miłości Warii, studentka Ela coś z Ani, która pełna zapa­łu i optymizmu jedzie na finał do miasta zdobywać naukę i zawód. Pan Wacław łą­czy cechy rezydenta Gajewa i sklerotyczne­go lokaja Firsta, a i Juliana, Piotra i Bła­żeja dałoby się bez trudu przeflancować do sadu wiśniowego i byliby równie ożywieni myślą pozbawienia się tego kłopotu z gło­wy.

No i wreszcie jest w "Kąpielisku Ostrów ", dokonujący zamachu na rodzin­ne dobra Trybulak, czystej wody Łopachin. Włóżmy mu w usta marzycielską kwestię nabywcy wiśniowych dóbr: "Gdyby mój ojciec i dziad wstali z grobu i zobaczyli, co się dzieje, jak to ich Jermołaj, bity, nieuczony Jermołaj, który w zimie biegał boso, jak ten sam Jermo­łaj kupił majątek, od którego nie ma nic piękniejszego na świecie ", a przekonamy się, że jak ulał pasuje do polskiego nowo­bogackiego z następnego przełomu wie­ków. Zresztą i na odwrót: Łopachin, któ­rego ojca i dziada w pańskim majątku "nie wpuszczono do kuchni", mógłby wy­rzucać z siebie Trybulakowe żale: "Przed wojną matka moja gotowała w garnku kurę. Na przednówku. A ksiądz nie chciał pochować babki, bo nie mieliśmy pięciu złotych ".

NIEDOBRZE by jednakże ze sztuką Pawła Huelle było, gdyby była jakimś, jak to się nazywa w kinie, sequelem " Wiśniowego sadu ", czy - co gorsza - jego namiastką, parafrazą jeno. Brak może "Kąpielisku Ostrów" epickiego rozmachu dramatu Czechowa, jego wielowarstwowości, roz­budowania opowieści na losy większej ilo­ści postaci, osobliwie płci pięknej i tchnię­cia w nie większej dawki psychologicznej prawdy, ale udał się autorowi "Weisera Dawidka" zabieg niezwykły: korzystając z - że się tak wyrażę - Czechowowskiej trampoliny, wybił się w "Kąpielisku" ku kwestiom bardzo dzisiejszym i bardzo pol­skim, co nie pozbawia dzieła bardziej uni­wersalnych odniesień szczególnie w środ­kowoeuropejskim kontekście.

Podobnie jak Czechow w przypadku Łopachina, tak Huelle nie uczynił z Trybulaka kompletnej kreatury i tym autorskim śla­dem poszedł i reżyser Krzysztof Babicki, i kreujący bez zbędnej agresji tę rolę Jerzy Rogalski. Obnosi on swoją kretyńską kitkę włosów i inne zewnętrzne atrybuty, z który­mi, jak z białymi skarpetkami do czarnych lakierek kojarzymy obecnych nuworyszy, ale w kluczowej dla zdefiniowania pokrętności obecnych czasów nocnej rozmowie pazernego neobiznesmena z granym suge­stywnie - ta wielkopańskość przemieszana z dwulicowością! - przez Henryka Sobiecharta Julianem, padną słowa, że ten ma prawo się nim brzydzić, jednak "pan i ja jesteśmy już z tej samej gliny ". Na posta­wione sobie samemu pytanie: dlaczego?, Trybulak odpowie: "Otóż kochamy to sa­mo i tak samo ". Nikomu nie trzeba wyja­śniać, że "to samo", to forsa. W DELIKATNYCH zaznaczeniach dialogowych, w schizoidalnych opowie­ściach Pana Wacława, w przyczynkowych wspomnieniach bohaterów dowiadujemy się całej prawdy o historii rodziny i o jej współczesnych losach. To historia typowa dla ludzi, którym system totalitarny zabrał wszystko a gdy coś oddał, to tak zrujnowa­ne, że nie sposób tego ożywić bez kolosal­nych inwestycji. Tym trudniej, że majątek rozdzierać chcą bracia, z których jeden, według słów Ojca, powinien kolejny, bodaj trzeci raz leczyć się z alkoholizmu, drugi - ksiądz - zmienić proboszcza i... jego gospo­dynię, trzeci - przynajmniej raz przyjechać bez wstydu z rodziną z Niemiec, a jako przeciwniczkę mają siostrę, która nie po­winna się drugi raz rozwodzić i w pewien sposób ojca, który mając wszystkiego dosyć, znalazł radość życia w kontaktach z młodą dziewczyną, przez niego traktowa­ną jak wnuczka, a przez całą pozostałą ro­dzinę jako zagrożenie chyba jeszcze więk­sze niż cham Trybulak.

Salon ze ścianą dzieloną czterema pilastrami z korynckimi kapitelami, na których ślady po sprzedanych na niemieckie po­trzeby Julka obrazach Mehoffera, Mal­czewskiego i Hogartha i po szlacheckich szablach, staje się istnym ludzkim panopti­cum. Odwołań mamy przy tym więcej niż tylko do "Wiśniowego sadu ". Snują się tu wątki czy aluzje do "Tanga " Mrożka (ta­niec braci reprezentujących "wyższy" i "niższy" stan), do Zapolskiej - jeśliby

Dulskiego ubrać w spódnicę i posadzić na wózku Matki. Niewykluczone zresztą, że od tego skojarzenia reżyser chciał nas odcią­gnąć, bo oprócz tej jedynej kwestii, którą według tekstu sztuki miała wypowiedzieć świetnie radząca sobie z milczącą rolą matki Nina Skołuba - Uryga, kazał jej też czytać (na pocieszenie rannego rezydenta Wacława) dodany przez siebie - chyba w celu podbudowania niemal nieobecnego w sztuce ducha patriotyzmu - "duszoszczipatielny" fragment z Sienkiewiczowskiej " Trylogii".

NAJBARDZIEJ krwistą, najbardziej przekonującą postacią (nie pierwszy raz w naszej spuściźnie literackiej) jest w tej menażerii Błażej, czyli ów alkoholik, który swą słabość pokrywa tak wszech­obecną wśród przegranych piętrową iro­nią. Andrzej Golejewski wydobywa całą gorycz człowieka, który wbrew swej choro­bie potrafi na wszystko spojrzeć najtrzeźwiej, aczkolwiek mało konstruktywnie. Księżulek Piotr Andrzeja Redosza (a i do czasu Julian Sobiecharta) to esencja obłu­dy skrywanej za świątobliwością. Dobrze poprowadziła też mało wdzięczną rolę po­gubionej, ale i siejącej intrygi Ewy Graży­na Jakubecka. Tym mocniej zaznaczał się jej kontrast z młodziutką i świeżą jak ożyw­czy powiew wiosny Elą Olgi Borys. Jej kontrapunktowym dopełnieniem był z kolei zaskakujący bogactwem aktorskich środ­ków Ojciec Ludwika Paczyńskiego. No i mieliśmy jeszcze Włodzimierza Wiszniewskiego w roli Pana Wacława, krea­cję, którą aktor włoży do kolekcji najbar­dziej znaczących spośród granych przez niego na lubelskiej scenie.

Nad finałem sztuki unosi się nadzieja, może nie aż tak słodka jak czereśnie z ro­dzinnego sadu, ale przecież nadzieja. Odrobina dziegciu w czereśniowej nalewce znalazła się za sprawą naszej wiedzy, że pięknym, napędzającym rodzinne perspek­tywy końcowym gestem Juliana powodo­wał przypadek śmierci tego, który chciał wyzuć ją z przeszłości, z ciągłości dziejów i wszystko jej zabrać, a z którym najstarszy z synów niecnie pertraktował za plecami wszystkich i wraz z Trybulakiem bliskim szykował los, jaki spotkał niejeden stary polski ród. Może jeszcze jakimś cudem, za dotknięciem jakiejś czarodziejskiej różdżki prawdziwie ożyją promenadowe, wspo­mnieniowe sceny z czasów świetności ką­pieliska Ostrów, póki co wyczarowane w wyobraźni reżysera i jego ekipy, nieza­wodnego scenografa Pawła Dobrzyckiego i autorki kostiumów Barbary Wołosiuk, i uruchomione pięknym katarynkowym (obe­cność saksofonu jeszcze bardziej wzmacnia ten efekt muzyki) walcem skomponowanym przez Marka Kuczyńskiego.

CHCIAŁOBY się wiedzieć, czy lubelska prapremierowa realizacja sztuki napi­sanej - co godne szczególnego podkreśle­nia - specjalnie dla naszego teatru, stanie się wzorcem podejścia do materii "Kąpie­liska Ostrów". Wsłuchawszy się dobrze w tekst można, jak uczynił to Krzysztof Babicki na bankiecie po spektaklu, odnaleźć w nim wskazówki, że rzecz dzieje się gdzieś w naszych okolicach, powiedzmy w Puła­wach (tylko zapory na rzece by brakowało a to spiętrzona woda przykryła dawną wy­spę), ale to mogłoby nie wystarczyć, żeby i inni sięgający po dramat Pawła Huelle chcieli spozierać na podejście do niego Te­atru Osterwy. Szczęściem, wiele wskazuje na to, że to nie nasze lokalności decydują o sukcesie lubelskiego przedstawienia. A że taki został osiągnięty, świadczy przyjęcie naszego "Kąpieliska Ostrów" przez wi­downię. Przyjęcie o wiele przekraczające granice kurtuazji należnej artystom i całej ekipie realizatorów przy okazji Międzyna­rodowego Dnia Teatru, który spektakl ten prawdziwie uświetnił.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji