Dom pod Oświęcimiem
Głośna swego czasu sztuka Tadeusza Hołuja - "Dom pod Oświęcimiem" doczekała się adaptacji telewizyjnej. Wystawił ją z dużym pietyzmem i bardzo sarannie Teatr Telewizji Warszawskiej. Określenie: ,,z dużym pietyzmem" nie jest jednak, niestety, żadnym komplementem. Wręcz przeciwnie. Słabość telewizyjnej adaptacji polegała, moim zdaniem, właśnie na braku ingerencji reżysera i na kurczowym trzymaniu się różnych realiów. Wyobraźmy sobie taką sytuację: z Oświęcimia ucieka grupa więźniów (jak wiemy takie wypadki były arcyrzadkie, tymczasem sztuka sugeruje, iż były one nieomal na porządku dziennym). Udaje im się znaleźć schronienie przed ścigającymi SS-owcami w domku, położonym nieopodal obozu koncentracyjnego. Cóż robią ci więźniowie? Czy układają plany dalszej ucieczki, czy dyskutują nad sposobami stawienia oporu pogoni? Nic podobnego. Więźniowie (a raczej uciekinierzy) prowadzą ze sobą dialogi filozoficzno-polityczne, a nawet przygrywają na harmonii (któż to, na miłość boską, ucieka z więzienia z harmonią??). Żaden z więźniów nie ma na sobie klasycznego "pasiaka" oświęcimskiego, żaden nie ma ogolonej głowy. Być może, iż są to drobne niedopatrzenia. Te niedopatrzenia jednak, za które w lwiej części ponosi winę reżyser - Tadeusz Byrski - składają się na to, iż inscenizacja wypadła nieprzekonywująco, chwile grozy i napięcia nie budziły ani grozy, ani napięcia, a jedna naiwność ścigała drugą.
Co gorsza aktorzy (z wyjątkiem znakomitej Seweryny Broniszówny w pięknej roli Franciszki) wypadli jakoś bezbarwnie, papierowo, poruszali się czasami jak kukły. Czy warto było wznawiać "Dom pod Oświęcimiem"? Z pewnością tak. Ta sztuka, oskarżająca czasy barbarzyństwa i zwierzęcego hitleryzmu, nie straciła na swojej aktualności. Nie należało jej jednak wznawiać w ten sposób.