Gdy szatan nie zdobi człowieka
"Diabeł" w reż. Radosława Rychcika w Teatrze Współczesnym w Szczecinie. Pisze Paweł Soszyński w dwutygodniku.com
W "Diable" Rychcika tajemnicze "R" wydobyte spod paznokcia Laury Palmer będzie jego własnym inicjałem. To on przeprowadzi proces demontowania diabelskiego wymiaru rodzinnej zbrodni.
Mam nadzieję że zbytnio się nie wywyższę, jeśli powiem, że "Twin Peaks" "zrobiło mi dzieciństwo". Do tej pory pamiętam seanse w wiejskiej chałupie, w której pokoik wynajmowali moi rodzice, a żeby całej sprawie dodać pieprzu, dorzucę, że telewizor posiadała jedynie siostra zakonna, która gościła w sąsiedniej izbie (tę służebnicę telemankę starałem się bardzo przekonać, że mam nadprzyrodzone widzenia). Las, wiejska chatka ze składzikiem drewna i rzeczka - odtwarzające w mikroskali scenerię Lynchowskiego seansu: zalesione wzgórza, tartak, zwłoki w plastikowym worku unoszone leniwym nurtem.
"Diabeł" Rychcika korzysta z podobnych doświadczeń garściami; obok serialu Davida Lyncha (1990-1991) i filmu "Twin Peaks: Ogniu krocz ze mną" (1992), na warsztat bierze jeszcze "Egzorcystę" (1973) Williama Friedkina oraz, w mniejszym stopniu, "Lśnienie" Stanleya Kubricka (1980). To z tych kanonicznych obrazów wyprowadza motyw diabelskiego opętania. Demoniczny BOB, upiorna Reagan i oszalały Jack to, rzec można, szatan nam najbliższy. Rychcika nie interesuje jednak studium, czy nawet zabawa kulturowym motywem. Jak działa nasza wyobraźnia wyposażona w obraz diabła? Do czego służy nam dziś diabeł? To główne pytanie szczecińskiego spektaklu.
Najnowszy spektakl Rychcika najmocniejszy jest wtedy, gdy rozbija zapamiętane przez nas filmowe sceny, obrazy i dźwięki. Kto liczył na jazdę w świat dziecięcych strachów, ten srogo się zawiedzie. Ostatecznie całe przerażenie sprowadza się do głupiego "bum", którym straszyła nas matka - mówi jeden z egzorcystów-wodzirejów w pierwszej scenie rozegranej przed kurtyną w konwencji filozoficznej stand-up comedy. Wyśmiany w niej zostanie lacanowski sztafaż "spojrzenia z ukosa" Žižka oraz literacki asortyment filozofii francuskiej, która zdolna jest tchnąć ducha niezwykłości w rzeczy najbardziej potoczne. Dzięki niej najprostszy wulgaryzm zyska tajemnicze przedrostki windujące doświadczenie na wyżyny interpretacyjnej wyobraźni. Rychcik naszą fascynację "Twin Peaks" spłaszczy, wyśmieje, zdemaskuje - to z jego strony gest perfidny i piekielnie inteligentny.
W ujęciu Rychcika tajemnicze "R" wydobyte spod paznokcia Laury Palmer będzie jego własnym inicjałem. W końcu zabawa na poziomie meta jest ulubionym zajęciem fanów i interpretatorów legendarnego serialu. Jednak, gdy kurtyna się rozsunie, reżyser da nam wprost do zrozumienia, że w arcydziele Lyncha nie interesuje go tropienie mitologicznych wątków, metafor i teatralnych przesłon - zamiast karła w czerwonym garniturze i burdelowych luster, zobaczymy rodzinkę tyle niekonwencjonalną, ile śmieszną.
Rodzice Laury, nierozgarnięta, histeryczna Sarah i Leland w szlafroku, sama Laura i jej siostra, mała Reagan dokooptowana z "Egzorcysty" to zwyczajna mieszczańska rodzina z sąsiedniego bloku. Nie pomoże im ani maska opętanej, ani perwersyjny monolog Laury, zwierzającej się z kazirodczego epizodu, ani nawet morderca BOB z proroczych snów agenta Coopera, który sili się na demoniczne, zgrane gesty. Na tej scenie nawet diabelska wesołość Reagan jest tandetna - podobnie jak jej pastiszowa charakteryzacja. Sarah Palmer to nie wieszczka, u Rychcika jak we mgle szuka małżeńskiej obrączki, zresztą jej zainteresowania biżuterią tym razem nie mają mistycznych proweniencji. Matka Laury jest otumanioną barbituranami histeryczką, która nie tylko nie komunikuje się z zaświatami - problem ma przede wszystkim z ziemskimi współrzędnymi.
Proces demontowania diabelskiego wymiaru rodzinnej zbrodni Rychcik opiera na dwóch bezbłędnych scenach. W pierwszej jesteśmy na planie filmowym "Twin Peaks", gdzie za narodziny postaci BOBA odpowiada dekorator, który przez pomyłkę znalazł się w jednym z kadrów. W drugiej Rychcik odtwarza opowieść Angela Badalamentiego o tym, jak powstał hitowy motyw muzyczny serii. Afektowana opowieść kompozytora, który za wszelką cenę stara się prostej melodii dorobić poetyckie rogi, podobnie jak postać BOBA-dekoratora, kompromituje motyw nadprzyrodzonego widzenia. Cała ta operacja nie służy zresztą do tego, by zmasakrować metafizyczny wymiar filmu Lyncha - celuje raczej w nasze preferencje metaforyczne, upodobania w diable. "Filthy face" - wykrzykuje Sarah rozwalona na kanapie; po angielsku jej rozpoznanie brzmi mniej dotkliwie, jest - jak piosenkowy szlagier - najwyżej zaproszeniem do tańca.
Diaboliczne maski, w które ubieramy nasze cierpienia i grzechy, są idealnym mechanizmem obronnym, dzięki któremu stajemy się nadzwyczajni. Rychcik egzorcyzmuje diabła z krzywd, jakie zadajemy, obnaża ich banalną nijakość, przeciętność naszego zła. Temu służy czyszczenie metaforycznego pola, przykre - trzeba to przyznać - odbieranie ukochanym pamiątkom z dzieciństwa ich niesamowitego blasku. Na podorędziu nie pozostanie nam ani karzeł mnożący kalambury, ani mrożące krew w żyłach światła samochodu zaparkowanego w amerykańskim lesie. W naszą sprawę nie zaangażują się agenci federalni czy wysłannicy Watykanu - pozostanie tylko ktoś po drugiej stronie telefonicznej słuchawki, ktoś do bólu znany. Żaden obcy, Inny, Zły przez nas nie mówi.
Ostatecznie twarz Reagan nie jest wcale diabelskim placem zabaw. Dziewczyna - wyznaje - chora jest na raka i chciałaby kogoś przelecieć przed śmiercią. Jako niewyparzona diablica ma większe szanse powodzenia na widowni. Czyż "murder" nie jest czymś fantastycznym, gdy - jak w "Lśnieniu" Kubricka - zapiszemy je wspak jako tajemniczy "redrum"?