Artykuły

Sztuka? to marzenie

- Bardzo chciałabym pracować z Krzysztofem Warlikowskim. Wiem, że to pół roku życia w psychodramie, ale dla takiego spotkania poświęciłabym swój spokój, który tak wysoko cenię - mówi warszawska aktorka GRAŻYNA WOLSZCZAK.

Po czterdziestce aktorki zwykle narzekają na brak zawodowych propozycji. Tymczasem dla pani to chyba szczęśliwy czas: od trzech lat jest pani Basią w popularnym serialu "Na Wspólnej", teraz zaś gra pani główną rolę w drugiej części przeboju Katarzyny Grocholi.

Grażyna Wolszczak [na zdjęciu]: Dla mnie niemal każdy czas był szczęśliwy, bo nie jestem malkontentką i bardzo rzadko miewałam poczucie, że coś w moim życiu dzieje się nie tak. Ale teraz rzeczywiście osiągnęłam stan przyjemnej równowagi: poukładały się zarówno moje sprawy zawodowe, jak i osobiste.

Przyzwyczaiła się pani do statusu osoby znanej?

Powoli przestaję się dziwić, że ktoś chce ze mną zrobić wywiad. Polubiłam to, że ludzie zaczęli się do mnie uśmiechać na ulicy, że kasjerka w supermarkecie mnie rozpoznaje. To mi dodaje pewności. Potrafię na przykład dobrze znieść casting. Niczego nie udaję, jestem sobą. Umiem sobie powiedzieć: "Chcą mnie taką, proszę. Nie - nie szkodzi".

A była pani gotowa psychicznie na popularność, którą przyniosła rola w telenoweli "Na Wspólnej"? Razem z narzeczonym, scenarzystą Cezarym Harasimowiczem, należycie dziś do par, których zdjęcia najczęściej pojawiają się w kolorowej prasie.

Widziałam numer polskiej edycji "Forbesa" z czołówką najbardziej wziętych aktorów. Zajmowałam tam mniej więcej dwudziestą pozycję, ale byłam na trzecim miejscu pod względem obecności w prasie, co dziennikarze tego pisma przeliczyli na pieniądze. Według nich powinnam brać 600 tys. zł za udział w reklamie i 10 - 15 tys. za prowadzenie imprezy. No, to zapraszam! A poważnie: Życie uodporniło mnie na zawroty głowy. Ludzie się czasem dziwią, że mi nie odbiło. A dlaczego miałoby odbić? Nakręcił się ostatnio jakiś mechanizm, który wywindował mnie w górę. Ale wystarczy przyjrzeć się karierom uczestników "Big Brothera", żeby zrozumieć, jak on działa. I jak bardzo taka sława jest krucha.

Czy pani dzisiejszy stosunek do świata zbudowały wcześniejsze doświadczenia?

Doświadczenia zawsze budują, a ja dostałam od Pana Boga umiejętność przystosowywania się do sytuacji i wyciągania wniosków.

Podjęła pani kilka odważnych decyzji. Trzeba być bardzo zdeterminowanym, żeby - mając 19 lat - zostawić rodzinę i wyjechać do innego miasta.

Wyjazd do Wrocławia, do pantomimy Henryka Tomaszewskiego, był pretekstem, żeby ruszyć w świat. Po maturze nie zdałam na psychologię, a na Wybrzeże przyjechał właśnie Tomaszewski. Dla mnie to było odkrycie, ale sama nigdy nie odważyłabym się marzyć o tańcu. To przyjaciółka namówiła mnie na taki szalony krok. Bezpretensjonalność młodości bywa nieprawdopodobna. Po prostu pojechałyśmy do Wrocławia, zjawiłyśmy się w teatrze, powiedziałyśmy dzień dobry i spytałyśmy czy możemy zostać jako adeptki. Do dzisiaj nie wiem, dlaczego Tomaszewski nas przyjął. Ale to było pół roku absolutnego szczęścia. Potem uczciwie mi powiedział, że nigdy wybitną tancerką nie zostanę. Wtedy wymyśliłam sobie aktorstwo.

Pantomima dała chyba jednak pani poczucie własnego ciała.

To prawda, Tomaszewski nauczył mnie myśleć o formie. I to mi się potem bardzo przydało, kiedy już zdałam do szkoły teatralnej.

W pani życiu było chyba dużo przypadków. Angaż w Poznaniu był jednym z nich?

Pojechałam do Poznania na zastępstwo. Janusz Wiśniewski opowiada, jak przyszedł do szkoły teatralnej zrozpaczony, bo zagraniczny kontrahent miał obejrzeć "Koniec Europy", a jemu rozchorowała się aktorka. Zobaczył mnie w szkolnym bufecie i pomyślał, że mu pasuję. Spytał: "Która godzina?", a ja odpowiedziałam swoim niskim głosem: "Wpół do czwartej". Wystarczyło. Następnego dnia siedzieliśmy w pociągu do Poznania. A przygoda, która miała trwać dwa tygodnie, przeciągnęła się do trzech i pół roku. Dużo grałam, m.in. Irinę z "Trzech sióstr". Znów miałam szczęście, bo z absolwentami szkół teatralnych różnie bywa. Dwie najzdolniejsze dziewczyny z mojego roku kompletnie przepadły jako aktorki. Dla mnie teatr Wiśniewskiego - teatr silnej formy - był idealny. Zwłaszcza że nie interesowało mnie gwiazdorstwo. Traktowałam aktorstwo jak misję, podobała mi się praca zespołowa i myśl, że jest się "służebnicą sztuki". A jednocześnie to był jeszcze okres, gdy ludzie chodzili do teatru i aktorzy byli dla nich ważni. Ocierałam się więc o sztukę, ryzykowałam, ale wiedziałam, że jak spadnę, to z wysokiego konia.

To dlaczego przeniosła się pani do Warszawy?

Wyszłam za mąż, a mój mąż dostał się na warszawską reżyserię. W Warszawie było ciężko, ale w najgorszym momencie, gdy w ogóle nie miałam pracy, zaszłam w ciążę i urodziłam dziecko. To mnie pewnie uratowało przed frustracją. Synek dał mi nieźle w kość - trzy lata nie spałam, naprawdę miałam co robić. Mój mąż odnosił sukcesy, ja mu kibicowałam. Potem zaczęłam znów pracować, wygrywałam jakieś castingi, niestety, trafiałam do bardzo złych filmów. Dopiero "Gry uliczne" Krzysztofa Krauze okazały się ważne i wartościowe.

Film zebrał bardzo dobre recenzje, pani stała się znana, ale następnych propozycji to nie przyciągnęło.

Tak w moim zawodzie bywa. Nie wiem, jak to wszystko działa, ale zdarza się, że dobre role i nagrody negatywnie wpływają na karierę aktora, tworząc wokół niego dziwny mur. Jednak "Gry..." i tak były dla mnie wspaniałym doświadczeniem, podobnie jak współpraca z Krzysztofem Krauzem. Kiedy człowiek ma szansę wystąpić w takim filmie, to wie, po co został aktorem.

Kiedy przyszedł w polskim kinie czas superprodukcji, udało się pani dostać rolę w "Wiedźminie". To wtedy pierwszy raz zakosztowała pani popularności?

Ta ekranizacja rzeczywiście wywołała wiele emocji. Wszyscy chcieli wiedzieć, kto będzie w tym filmie grał, a kiedy podano obsadę, mój agent odkrył, że strony internetowe z moim nazwiskiem były ogromnie często odwiedzane. W tamtym czasie wyprzedzał mnie tylko "Klan".

Ostatnio telewidzowie znają panią jako Basię z "Na Wspólnej". Lubi pani występy w telenoweli?

Mam do nich ambiwalentny stosunek. Z jednej strony, serial to rutyna, taka nużąca codzienność. Po jakimś czasie za bardzo przyzwyczajasz się do ludzi i do swojej postaci: rola przestaje cię mobilizować do wymyślania czegoś nowego. Stajesz się serialowym półproduktem, nie aktorem. Z drugiej strony, to stała praca i miłość widzów - tego nie można nie doceniać.

Czy nie miała pani obaw, że tasiemiec zwiąże panią z telewizją, że odwrócą się od pani reżyserzy filmowi?

A proszę mi dziś pokazać aktorów, którzy nie grają w serialach? Ilu ich jest? Problem polega na czym innym. Są seriale, w których daje się zbudować bardzo ciekawe postacie. Ale też coraz więcej pojawia się na ekranie telenowel prawie niczym się od siebie nieróżniących. Włączam telewizor i widzę odcinek serialu, którego bohaterka mówi moim tekstem z "Na Wspólnej". "Jak myślisz? Co się stało? Może porozmawiamy?".

Najnowsze pani filmowe dziecko to Judyta z drugiej części ekranizacji powieści Katarzyny Grocholi. Jest pani przygotowana na jeszcze większą popularność?

Przede wszystkim przygotowałam się do ciężkiej pracy. Pierwszy raz gram w filmie rolę komediową i to na dodatek główną. Poza tym Judyta jest dla mnie sporym wyzwaniem, bo jest zupełnie inna niż ja. Niezrównoważona, roztrzepana, w lodówce zostawia wiertarkę i ciągle coś przypala na kuchence.

Nie boi się pani, że widzowie będą pani rolę porównywać do kreacji Danuty Stenki?

Nie mogę o tym myśleć. Nie chcę grać tej samej osoby. Danusia jest inna niż ja, inaczej się rusza, inaczej się śmieje. Ja jako Judyta nawet włosy będę miała inaczej uczesane.

"Ja wam pokażę" to znów kino komercyjne. A co ze sztuką?

To marzenie. Na przykład bardzo chciałabym pracować z Krzysztofem Warlikowskim. Wiem, że to pół roku życia w psychodramie, ale dla takiego spotkania poświęciłabym swój spokój, który tak wysoko cenię.

Czy dzisiaj czuje się pani silniejsza niż wtedy, gdy jako dziewiętnastolatka wyjeżdżała pani z Gdańska do teatru Tomaszewskiego?

I tak, i nie. Kiedyś nie bałam się niczego. Miałam takie poczucie, że nic złego nie może mi się stać. Dzisiaj wiem, że wszystko może się zdarzyć. Ale dawałam sobie radę w tylu sytuacjach, że niewiele mogłoby mnie złamać. A poza tym choć na co dzień przypominam Anię z Zielonego Wzgórza, ciągle mam w sobie coś ze Scarlet O'Hary, która mówi: "Teraz o tym nie myśl, może jutro."

Co jest dla pani najważniejsze?

Równowaga. Mieć pracę i kogoś, kogo się kocha. Ale tu też sporo sobie zawdzięczam, bo nie przegapiłam Czarka, nie pozwoliłam mu przejść obok i pójść dalej.

Czego dziś oczekuje pani od życia?

Żeby było tak, jak jest.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji