Artykuły

Peerelu, ojczyzno moja

ŁUKASZ DREWNIAK: - W antrakcie pokazywanej w Warszawie "Ballady o Zakaczawiu" podszedłeś do mnie i powiedzia­łeś, że już dawno żaden spektakl Cię tak nie zezłościł. Zrobiło mi się z lekka nieswojo, bo ja akurat miałem wrażenia odmienne. Dawno nie czułem się na widowni tak bez­piecznie, tak swojsko. Rozpoznałem w tym przedstawieniu coś bardzo sobie bliskiego, znajomego - na przemian to wybuchałem śmiechem, to się wzruszałem, czułem, że teatr z Legnicy chce zaprosić mnie do roz­mowy o czymś, o czym od wielu lat chcia­łem porozmawiać... Źle powiedziałem: te­atr zaprosił mnie do świata, o którym wy­dawało mi się, że już zapomniałem.

PIOTR GRUSZCZYŃSKI: - Po prze­rwie było jeszcze gorzej. Wtedy nabrałem pewności, że oglądam przedstawienie szko­dliwe. Nie oczekuję od teatru poczucia bez­pieczeństwa, więc to mnie uwieść nie mo­gło, a co do zaproszenia w kraj lat dziecin­nych - mój był trochę inny. Świetnie go pamiętam, był też bardzo malowniczy, ale cała jego uroda i czar spoczywa gdzieś w sferach bardzo intymnych, a nie w peerelu. Może po prostu w przeszłości i pamięci, która przecież jest obcym krajem.

Ł. D.: - Domyślam się, że przedstawie­nie Jacka Głomba może ci się nie podobać albo jako robota teatralna, albo jako pewna wizja polskiej prowincji ukazanej od powojnia do współczesności.

P. G.: - Zastanawiam się bez przerwy, co do licha jest z tym peerelowskim sentymen­talizmem. Zżera na przykład prozę, która próbując rozliczyć się z minioną epoką grzęźnie w lepkim bagnie nieszczerości i kiczu. I to samo widzę w teatrze. Czym in­nym jest osobiste wspomnienie dzieciństwa, które na ogół jest krainą szczęścia, a czym innym wspomnienie wspólnego losu, kawał­ka historii naszego kraju. Tego nie wolno lukrować. Jeśli się nie ma innego sposobu na opowiedzenie o tym, co było, lepiej nie mówić nic. Dla mnie taki teatr jest gdzieś blisko rzewnego okrzyku "komuno wróć", a w najlepszym razie dowcipnej parafrazy sloganu peerelow­skiego: "lepsze jutro było wczoraj".

Dlaczego Niemcy potrafią spojrzeć ostro na swoją prze­szłość, na swoją historię, na enerdówek? Dlaczego tak bez­litośnie obnażają całą ohydę ustroju, który padł, a my szlo­chamy nad tym, jacy byliśmy piękni? Przecież równie łatwo jak o Zakaczawiu można by zrobić wzruszającą balladę o Cottbus, z jeżdżącym po scenie trabantem. W NRD też parę osób spędziło dzieciństwo, prawda? Tylko że teatr niemiecki jest teatrem poważ­nym, odpowiedzialnym i zdaje sobie sprawę ze swojej misji. Dlatego nie odważa się na propagowanie postaw resentymentalnych. Nawet Frank Castorf, który na swo­im teatrze wywiesił neon "Ost" i cały czas podkreśla, że jest z NRD, nie chlipie za enerdówkiem, tylko kąsa to, co przyszło, nowy wspaniały świat. Taka postawa daje świet­ne rezultaty artystyczne.

Ł. D.: - Wątpię, czy można tak swobod­nie przekładać doświadczenia niemieckie i polskie. Oni robią inny teatr dla innego spo­łeczeństwa. Niemiecka publiczność lubi, jak za jej własne pieniądze ktoś ją wali w pysk. Polacy szukają w teatrze pocieszenia i roz­grzeszenia. Przynajmniej ostatnio.

P. G.: - Robota teatralna nie mogła mnie w "Balladzie o Zakaczawiu" zdenerwować, bo jej tam po prostu nie ma. Jak można było przyznać reżyserowi Głombowi nagrodę Swinarskiego?! To jest spektakl na poziomie teatru studenckiego czy szkolnego, okropnie grany, nie do wytrzymania. Nie kwestionuję zasług Jacka Głomba dla Le­gnicy, wierzę, że stopniowo przyciągnie do teatru całe miasto, ale ja zainteresuję się tym teatrem dopiero wtedy, kiedy przestanie grać pod publikę i zacznie stawiać jej jakieś wy­magania.

Ł. D.: - Nie rozumiem Twoich zastrze­żeń wobec reżyserii Głomba. "Ballada o Zakaczawiu" to przecież całkiem przyzwo­ite przedstawienie. Ma świetne, dynamicz­ne sceny zbiorowe. Aktorzy z Legnicy są ze spektaklu na spektakl coraz lepsi, w "Bal­ladzie" doskonale widać, jak ich postacie dopasowują się do umiejętności aktorskich, temperamentów, indywidualnej vis comica. Głomb po raz kolejny ogrywa niekonwen­cjonalne przestrzenie teatralne. To się oglą­da jak film! Śmieszy w spektaklu zderzenie gwary śląskiej z lwowskim akcentem. Część tekstów jest mówiona w koślawym języku rosyjskim. I jest jeszcze piękny finał przy stole - przebaczenie, pośmiertne pogaduchy bohaterów. "Wszyscy jesteśmy martwi, przeminęliśmy jak nasz świat" - oznajmia któryś z nich. Ale wtedy słyszymy: "Ja nie. Ja też nie." Dwóch najgorszych oprychów łamiących kodeks moralny gangu (poma­gaj swoim, nie syp, nie handluj narkotyka­mi) pozostało przy życiu. Honorowych do­liniarzy już nie ma, Piotrze! Wokół sami dresiarze.

P. G.: - Dla mnie to jest przedstawienie nieprzyzwoite. Powtarzam dlaczego: przede wszystkim strasznie słabe aktorsko i niedoreżyserowane. Pewnie to niedomknięcie miało być źródłem swobody, ale przecież rzecz tak trudną jak kontrolowana nonsza­lancja można osiągnąć tylko drogą precy­zyjnej reżyserii.

Ogrywanie nowych przestrzeni jest tylko trickiem inscenizacyjnym nie podyktowa­nym żadną głęboką koniecznością. Widzia­łem spektakl w Warszawie, w warunkach zmienionych w stosunku do oryginalnych, ale nie wiem, czy zmiana była aż tak dra­styczna. Poza tym, że było źle widać, nic nie wynikało z zerwania z tradycyjną prze­strzenią teatru. A finał przy stole, z cytatem z"Popiołu i diamentu" Wajdy, czyli z zapa­laniem wódki w szklankach (cytatów jest w przedstawieniu mnóstwo, ale nie brzmią), to dla mnie grafomania teatralna. I ostatnia próba wyciśnięcia ze mnie łez. Nie ma mowy, nie dam się nabrać na oczy aktorów martwo utkwione w widowni i dramatycz­ne zawieszanie lekko drżącego głosu. To w strasznie złym guście. Wolę, kiedy to widz jest wzruszony, a aktorzy zajmują się wykonywaniem swoich zadań, czyli grą. A tu zupełnie odwrotnie. Oni w płaczu i w dy­gocie, a publiczność zimna i obojętna.

Ł. D.: - Nieprawda - publiczność war­szawska reagowała bardzo spontanicznie. Paru widzów śmiało się nawet głośniej ode mnie. Owszem, wielu widzów mogłaby jeszcze 10 lat temu oburzyć scena z powie­laczem: u Głomba drukujący ulotki dysy­dent dobiera się w niedwuznacznych zamiarach do podstarzałej kierowniczki kina, daw­nej aktywistki partyjnej. Dziś czujemy jed­nak, że wszelkie kombatanctwo ma charak­ter humorystyczny. Zwłaszcza kiedy o Pol­sce komunistycznej opowiadają nasi rówie­śnicy - trzydziestolatkowie. Oni przecież nie poczuli grozy systemu, poczuli co najwy­żej jego absurd. Jako dziecko dorysowywa­łem towarzyszowi Gierkowi na zdjęciach diabelskie rogi i ogon. A po Sierpniu z sa­tysfakcją wypisałem wielkimi kulfonami na odpowiedniej stronie:, Już nie jest 1 sekretarzem!" Od biedy też byłbym kombatantem! Jak się dobrze przyjrzeć, to w naszej słusznej walce bywaliśmy czasem albo zawsze - żałośni. Teatr z Legni­cy celnie wychwycił ten para­doks.

P. G.: - Co z tego, że pokazu­je się żałosne oblicze walki z ustrojem, skoro ta próba odbrązowienia zostaje przygnieciona innym brązownictwem, a mia­nowicie pokazywaniem peerelu jako krainy, w której dało się szlachetnie żyć, a dziś już nie można, nikomu się nie udaje, nawet domorosłym gangsterom. Jedyna rzecz, która mi się w spektaklu podobała, to sama "Ballada", a raczej to, jak jest śpiewa­na. Szkoda tylko że z taśmy. Ballady prze­cież powinno śpiewać się na żywo.

Ł. D.: - Cieszę się, że zwróciłeś uwagę na wybór gatunkowy, jakiego dokonali twór­cy tego przedstawienia. Nie przypadkiem nazywa się ono "Ballada o Zakaczawiu", a nie "Historia dzielnicy Zakaczawie w wspo­mnieniach i dokumentach", czy "Rewizja nadzwyczajna: cała prawda o Zakaczawiu". Od ballady nikt nie oczekuje realizmu - to stylizacja, gatunek niski, podrzędny, opie­wający zwyczajność. Głomb i Krzysztof Kopka odpowiadający za scenariusz sięgnęli po analogie z balladami apaszowskimi i po gloryfikacje folkloru miejskiego - tu kłaniał się i Grzesiuk, i Tyrmand. Losy grupy przy­jaciół, którzy są bohaterami przedstawienia, rozgrywają się w Legnicy. To za peerelu było bardzo dziwne miasto. Niby niemiec­kie, a w Polsce, niby w Polsce, a jednak w ZSRR, bo stacjonowała w nim Armia Ra­dziecka. Ludziom towarzyszyło tu poczucie wyobcowania, niepewności, tymczaso­wości, zagospodarowywania się na terenach niczyich.

Piotrze - "Zakaczawie" to opowieść o polskiej prowincji. Mikołaj Grabowski mó­wił mi, że podobnie było w jego rodzinnej Alwerni - komunizm nie naruszył jej daw­nej struktury społecznej, ale ją zakonserwo­wał, zamroził jak w hibernatorze. Za peerelu lokalna sitwa nie trzymała ani z władzą, ani z Kościołem. Albo lawirowała między nimi, bo tak naprawdę sitwa popierała tyl­ko siebie samą. I tak też jest z Zakaczawiem Głomba - repa­trianci przynoszą tu strzępy swych utraconych małych oj­czyzn, próbują je odbudowy­wać. Głomb znajduje sobie swój Heimat, małą ojczyznę i pisze od nowa mitologię miej­sca urodzenia, miejsca, gdzie przynależy. To samo robił Słobodzianek z Białostockiem, Grabowski z Alwernią, Huelle, Chwin i Limon z Gdańskiem. W "Baladzie o Zakaczawiu" upływa czas i panoszy się Hi­storia, ale nie ma polityki. Milicyjne mundury, czerwone chusty, partyjne legitymacje to tylko maski i kamuflaż dla normalnych międzyludzkich zachowań, któ­rych metaforą jest w spektaklu dziecięca zabawa w Indian i kowbojów. Ścigają się i próbują przechytrzyć chuligani i milicjanci, złodzieje i detektywi, korowcy i ubecy. Zmieniają się przebrania, imiona, charakte­ry, ale istota pościgu, tropienia jest ta sama. Nasz Dziki Zachód. "Eastern" - tak to się chyba mówiło? Jacek Głomb i Krzysztof Kopka dają wyraźny sygnał: nie uwznioślają peerelu. Przeciwnie, pokazują, że w tamtym skundlonym świecie resztki honoru mają tyl­ko drobni złodziejaszkowie wychowani na filmach indiańskich. "Winnetou by tak nie postąpił" - deklarują Benek Cygan i jego druhowie. Bandyta jako bohater pozytyw­ny. Jakoś nie ma we mnie wewnętrznego sprzeciwu wobec takiej diagnozy. Kiedy upadają wszystkie autorytety, automatycz­nie - z przekory, a może desperacji - szuka­my nosicieli wartości i uczciwości w środowiskach ekstremalnych: na przykład ban­dyckich, gangsterskich, mafijnych. O tym był przecież swego czasu "Wilk kazański" Eustachego Rylskiego, a jeszcze wcześniej trzy "Selekcje" Łysiaka.

P. G.: - Wiem, jakie są reguły gatunkowe ballady. Rzecz w tym, że ja chyba nie ak­ceptuję tematu tej ballady. Bo jeśli mówisz, że gdy upadają wszelkie autorytety, szuka­my ich w "środowiskach ekstremalnych", to nawet jeśli tak jest, nie mogę się na to zgodzić. Dzisiejsi dresiarze też mają prze­cież swój kodeks honorowy, mafia prusz­kowska pewnie też, o Andrzeju Lepperze nie wspominając. Wyobraź sobie balladę o Lepperze. Przecież Janosik byłby przy nim szorstkim zbójem. Cóż za genialna idea: nie zwracajcie zaciągniętych kredytów, banki was krzywdzą. Piękny materiał na balladę. Czyż nie? Tak nie można myśleć. A to, że komunizm nie naruszył głębokich struktur prowincji, że nie zniszczył jej honoru, bo polityka nie miała do niego dostępu, to prze­cież nieprawda. Nawet w "Balladzie o Zakaczawiu" pokazuje się nam, że było ina­czej, że jednak peerel łamał żelazne reguły honoru, że cudowni chuligani stopniowo się psuli, choć zdresili się dopiero po upadku komunizmu. Pewnie, że przyjemnie jest kogoś dowartościować mówiąc: "Ech, sta­ry, twoje życie było wspaniałe i godne". Trudniej jest powiedzieć, że było straszne i beznadziejne. Ale ja raczej tego oczekuję od teatru. Najpierw oczyszczenia, a potem pokrzepienia, nie łzawej wieczornicy i sen­tymentalizmu. To mnie brzydzi. Ciekawe, jaka będzie ballada o Leszku Millerze, któ­rą zamierza wystawić Głomb w Legnicy.

Ł. D.: - Zamiast gdybać o przedstawie­niu, które dopiero będzie, wolałbym usta­wić "Zakaczawie" w szerszym kontekście. Głomb wpisał swój spektakl w dość cieka­wy nurt opowiadania o peerelowskiej prze­szłości. Kiedy w"Pomiędzy" Andrzeja Sa­dowskiego z krakowskiego Stowarzyszenia Mandala pokazuje się nam współczesną Bułgarię, odnajdujemy w niej z radością ab­surdy naszego świata sprzed dwudziestu lat. I wcale nie współczujemy Bułgarom, cie­szymy się, że nas to już nie dotyczy, że możemy na absurd popatrzeć z boku, bez konsekwencji. W "Rajskim ogródku" Miśkiewicza rozegranym w realiach mieszka­niowych komunałki z połowy lat 60. uwo­dzą relikty z epoki - nie domykająca się wer­salka, stare radio, rozsypujące się krzesła, meblościanki Kowalskiego. W "Obywate­lu Pekosiu" Grabowski przenosił nas do roku 1968, z drobiazgową dokładnością rekonstruował, jak się wtedy piło wódkę: z butelki czy szklankami. Pokazywał zachwyt grupy młodzieży nad przywiezioną z zagra­nicy paczką Marlboro. W "Historii Peerelu według Mrożka" - parę lat temu zrobił ją Jarocki we Wrocławiu - podobały mi się sceny z internowania w Białołęce. Teksty z listów, antyjaruzelskie pieśni, prószący przez otwarte drzwi śnieg. Nawet zomowcy byli tacy, jakich zapamiętałem.... Nieważne, czy było to dobre, czy złe przedstawienie, waż­ne, że odtwarzało rzeczywistość, do której kiedyś należałem. Czasem także i po to jest teatr... Te spektakle przywołują świat, który bezpowrotnie minął, ale jeszcze za daleko nie odszedł. Jak się wyciągnie rękę, można jeszcze go dotknąć, usłyszeć, jak mówili lu­dzie, znaleźć na strychu lub w piwnicy przedmioty z tamtego czasu.

P. G.: - Ha! Właśnie, ciągnie wilka do lasu... Do nie domykających się wersalek, lemoniady w proszku i butelek z porcela­nowym kapslem. To już było widać, kiedy Anda Rottenberg zorganizowała w Zachę­cie wystawę "Szare w kolorze", na której pokusiła się o peerelowskie rekonstrukcje. Wszyscy chodzili zachwyceni i dawali się źle traktować w rekonstrukcji baru mlecz­nego, w którym udało się nawet uzyskać nie­powtarzalny zapach ścierki. Tamta wysta­wa była jednak inteligentnym żartem, a "Ballada o Zakaczawiu" jest śmiertelnie poważna. W "Rajskim ogródku" Miśkiewicza peerel też pojawia się jako cytat, mocno przetworzony przez teatralną formę. Tu się dokonała praca artystyczna, a w "Balla­dzie..." nie. A jeśli chodzi o spektakle Ja­rockiego i Grabowskiego, uważam je za chybione, bo zabrakło w nich szczerości. Straszni z nas hipokryci. Nie wiem, kiedy uda nam się powiedzieć coś szczerze w spra­wie przeszłości. Może jedynym wyjściem jest metoda, jaką przyjął Sylwester Latkow­ski w swoistym peerelowskim inwentarzu, czyli książce "Pamiętam jak". To znakomi­ta książka, ograniczająca się do lakoniczne­go opisu peerelowskiej krainy dzieciństwa.

Nie dajemy sobie rady z peerelem. Jedy­ne, czego udało nam się dokonać, to zamie­nić część peerelowskiej kultury masowej w camp. Najlepszym przykładem jest tu nie­śmiertelny Kloss, którego telewizja może emitować tak długo, dopóki nie wymrą ostatnie peerelowskie roczniki. Ale poważ­nie nie umiemy nic powiedzieć, dlatego tak łatwo osuwamy się w głupie ballady.

Ł. D.: - Zaraz, zaraz, a co złego jest w patrzeniu na przeszłość z nostalgią? Powrotom do peerelu towarzyszy roz­dwojone widzenie. Z jednej strony rozsądek podpowiada, że było źle - bo cenzura, bieda, że­lazna kurtyna. Z drugiej strony pamiętamy nasze pierwsze mi­łości, smak lodów Bambino, oranżady w proszku, wakacji w Jugosławii. Historia tego nie przesłoni. Żadne współczucie wobec osób represjonowanych czy żal za niewydaną z powo­dów politycznych książką nie unieważni raz przeżytego unie­sienia, nawet jeśli jego przed­miot był przaśny, błahy i z dzisiejszej perspektywy nawet groteskowy. Teatr z Legnicy wygrywa tę dwuznaczność. Patrzy na peerel przez pryzmat enerdowskich filmów o Indianach wyświetlanych w kinie "Kolejarz". Jeśli tylko one zostały ci w głowie, tamta rzeczywistość jawić się musi jako Raj, Arkadia. Podobny chwyt za­stosował kiedyś Piwowarski w filmie " Yesterday" o polskiej prowincjonalnej "beatlemanii". Jak się dobrze zastanowić, Zakaczawie traktuje o tym samym - o bezpow­rotnie utraconej dziewiczości, naiwności w patrzeniu na świat.

P. G: - Nostalgia jest tęsknotą za utraco­ną ojczyzną. Ja nie kocham peerelu, nie odczuwam więc nostalgii. A o tęsknocie za utraconym dzieciństwem nie tak łatwo coś napisać czy powiedzieć w teatrze. Na pew­no nie jest do tego odpowiednim narzędziem montaż atrakcji autorstwa spółki Jacek Głomb i Krzysztof Kopka.

Ł. D.: - Sukces "Zakaczawia" jest zna­mienny. Oto nie będzie, Piotrze, w Polsce teatru politycznego, choć bardzo bym tego chciał i pewnie ty też, będzie co najwyżej teatr wspominkowy. Teatr wspominkowy nie ma nic wspólnego z teatrem rozliczeń z komunizmem, bo nawet nie próbuje ocenić tamtego okresu. Po prostu używa ówcze­snych realiów jako kostiumu do opowiedze­nia jakiejś prostej historii. Może widownia nie chce tematów rozliczeniowych, może artyści nie czują się na siłach, żeby moralizować. Teatr wspominkowy mógłby być naturalną reakcją na polską dramaturgię zaj­mującą się naszą współczesnością. I byłby trochę w opozycji do spektakli ukazujących upadek bohatera codzienności, jego psy­chiczne uwikłania, nałogi, słabości. Głomb zdaje się mówić przekornie: "Czekajcie, ja wam pokażę pięknych ludzi. A jeśli nawet nie pięknych, to przynajmniej bardzo ma­lowniczych."

P. G.: - Zgoda, że sukces "Zakaczawia" jest znamienny. Ale dla mnie stanowi świa­dectwo upadku gustu. Jest też dowodem na zwycięstwo sentymentalizmu w naszych duszach i kiczu w estetyce. Z głupim uśmie­chem utoniemy w oparach kiczu. Publicz­ność będzie biła brawo, krytycy dadzą na­grody, ale ja do takiego teatru na pewno nie będę chciał chodzić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji