Pestki z zielonego jabłka Ewy
Kiedy po raz pierwszy padnie w sztuce Barnesa propozycja walki z zarazą przy pomocy śmiechu, ortodoksyjny ksiądz Toulon, biegły w teologicznym komentarzu, określi tę oryginalną broń z oburzeniem jako "pestkę z zielonego jabłka Ewy". Tak zdefiniowany śmiech łączy się z pierwszym ludzkim aktem wolnego wyboru i zaczyna funkcjonować jako ekspresja i przestrzeń wolności. I o to mniej więcej chodzi Barnesowi, kiedy głównego bohatera księdza Flote czyni charyzmatycznym przywódcą trupy wesołków - owych tytułowych Czerwonych Nosów. Czerwony nos - znak błazeństwa i klownady jest opozycją czarnej śmierci - dżumy dziesiątkującej mieszkańców Auxerre.
Ta dżuma jest faktem historycznym, choć wydaje mi się, że Sergiusz Sterna-Wachowiak nieco przesadził zaczynając swój artykuł w programie teatralnym od zdania: "pamiętny rok 1348..." Wyznaję ze wstydem, że moja pamięć tak daleko nie sięga... Średniowieczne realia sztuki narzucają silne skojarzenia gatunkowe, którymi autor manewruje z dużą skutecznością. Są więc "Czerwone nosy" próbą błazeńskiego moralitetu lub farsy, która ma ambicje moralitetowe, są synkretyczną formą, która korzysta z teatralnych doświadczeń misterium i ludowego mimu, pamiętając przy tym cały czas, że rzecz dzieje się we współczesnym teatrze. Niejasność gatunkowa jest niewątpliwą atrakcją tej sztuki, ale też i zasadniczym utrudnieniem interpretacji postaci i sposobu grania tekstu tak mocno osadzonego w tradycji teatralnej i literackiej europejskiej kultury.
Punktem wyjścia jest więc tutaj karnawałowe święto błaznów, a śmiech staje się zasadniczym narzędziem poznania. Świadomości karnawałowego "świata na opak" towarzyszy w konstrukcji tej sztuki strukturalistyczne zgoła upodobanie do binarnych opozycji: Czerwone Nosy mają przeciwnika w sekcie biczowników (to jednocześnie uosobienie dwóch koncepcji zbawienia - przez śmiech i przez cierpienie); mezaliansowe pary tworzą całe łańcuchy i ciągi relacji (często zastępujących akcję - wystarczy przecież spróbować zainscenizować wyrażenie "wiódł ślepy kulawego", albo wystarczy kazać beznogiemu tańczyć, ślepemu żonglować, a jąkale opowiadać dowcipy, żeby na scenie dużo się działo...).
Kompania Flote'a składa się z takich właśnie osobników i całe to pokraczne towarzystwo szukające zbawienia w rozweselaniu siebie i innych, idzie ku nieznanemu niebu z radosnym przeświadczeniem, że Najwyższy Sędzia i jego Anioły też wybuchną śmiechem. Nie śmieje się w tej sztuce tylko skazujący klownów na śmierć papież...
Tekst Barnesa nie wydaje mi się arcydziełem. Jest zgrabnym montażem kilku efektownych pomysłów teatralnych, kilku starych (i wobec tego zawsze dobrych) dowcipów i kilku znanych skądinąd myśli na temat władzy, wolności i możliwości jakie tkwią w człowieku. Nie wiadomo, na której z tych myśli autorowi zależy bardziej - czy na tej, że człowiek działając w solidarnej grupie ma większe szanse wobec władzy, która jest zawsze przymusem i zniewoleniem? Czy na tej, że wolność ludzka podlega bezustannym ograniczeniom i tylko jako błazen człowiek jest wolny? Czy na tej wreszcie, że sztuka jest obszarem wolności dostępnym nam dzięki artyście-kapłanowi?...
Najsilniej zdaje się brzmieć ton podkreślający "wieczne oszustwo władzy", ale wszystko zależy tu tak naprawdę od decyzji reżysera, od tego, jak rozłoży akcenty. Można zagrać tę sztukę jako tekst o rewolucji - trochę w tę stronę groteskowej historii społecznej idzie przekład Barańczaka (zwłaszcza w tekstach piosenek z lubością obracających słowem "kolektyw"). Można zrobić z tego historię o artyście i sztuce - ich społecznej roli i powołaniu; można wreszcie zobaczyć w tej opowieści o życiowych rozbitkach, którzy idąc za charyzmatycznym przywódcą odnajdują sens własnej egzystencji - historię świata, który "wyszedł z formy", świata, którego porządek budzić musi zasadnicze wątpliwości.
Reżyser przedstawienia Eugeniusz Korin wraz ze scenografem Pawłem Dobrzyckim najbardziej chyba zainteresowani byli historią artysty, ale jako artyści właśnie, świadomi własnej sztuki, postanowili ostatecznie "pójść na całość" i wygrać wszystkie sensy, niuanse i smaczki, tak, aby widzowie nie uronili żadnego z możliwych aspektów dzieła. Tak rozumiem ogromną i przegadaną scenografię - dokładnie obudowującą scenę i jeszcze dodatkowo przykrywającą ją od góry czymś w rodzaju podartego płótna namiotowego... (osprzęt tej konstrukcji od frontu wygląda dość paskudnie), jest ona nie tylko metaforycznym obrazem świata-teatru- cyrku, ale zaleca się dodatkowo tą tak starannie wypracowaną funkcjonalnością, której sens budzi moje zasadnicze wątpliwości - lina zwisająca z boku posłuży wprawdzie do rozwiązania jednej sytuacji aktorskiej, ale jakby jej nie było, to nic by się nie zmieniło. Jeździ po scenie od czasu do czasu ruchome ni to koło fortuny, ni to kołowrót do zwijania kabla - w finale przy jego pomocy nader efektownie zostanie rozegrane rozstrzelanie z łuków trupy Flote'a (ale to znowu - efekt dla efektu). Z innych urządzeń scenicznych jest jeszcze zapadnia i rusztowanie - właściwie cały ten bałagan okropnie zagracający i tak ciasnawą scenę nie jest tak naprawdę do niczego potrzebny. Jest on tylko manifestacją czegoś, co przez analogię do piece bien faite można by nazwać spectacle bien faite.
Bo w istocie jest to dobrze zrobione przedstawienie - i widać, że robił je fachowy reżyser do spółki z fachowym scenografem i chodziło im o to właśnie, żeby zaprezentować fachowość. Koszty tego procederu ponoszą do spółki aktorzy i widzowie.
Aktorzy mogliby tu istotnie błysnąć inwencją i umiejętnościami, a nader często sprawiają wrażenie poprawnego wykonywania arbitralnie narzuconych zadań; niektórzy po prostu grają to co zawsze w sposób taki jak zawsze..., a szkoda, tu mogłoby się naprawdę coś wydarzyć... Ta sztuka jest materiałem dla aktora i reżysera, a także dla widza, tym wdzięczniejszym, im bardziej konkretnie sformułowane zostaną reguły kontaktu scenicznej fikcji z rzeczywistością społeczną, która nas wszystkich bezpośrednio dotyczy.
Reżyseria skupiona na ogólnej idei artysty i sztuki (a ta wydaje się dla widowni stosunkowo mało atrakcyjną abstrakcją) powoduje, że widzowie radzą sobie sami i sami wybierają to, co ma dla nich walor konkretu. Skutkiem tego daje się obserwować następujące zjawisko: na premierze zachowania aktorskie cechowała powaga i namaszczenie czasem sprzeczne z charakterem sytuacji. Kilka tygodni później aktorzy stali się znacznie swobodniejsi - mam wrażenie, że nie tylko dlatego, że tak się zawsze dzieje, kiedy spektakl się "dociera". Tę aktorską swobodę w znacznej mierze reżyseruje swoim śmiechem publiczność.. (Zdarzyło mi się widzieć Mirosława Konarowskiego, który tak się rozluźnił, że od razu w pierwszym geście "zacytował" swojego Hitlera z "Mein Kampf" - oto zagadka artystycznej komunikacji...!)
W efekcie tej podwójnej reżyserii - Korina i widza - każdy z aktorów ma tu inny problem. Przy bardzo wyrównanym poziomie rzemiosła w kilku przypadkach (Flote Janusza Andrzejewskiego, Grez Aleksandra Machalicy, siostra Małgorzata Antoniny Choroszy) rezultaty wydają mi się dyskusyjne. Ktoś (chyba jednak reżyser?) powinien się ulitować i zwolnić Andrzejewskiego z tego straszliwego napinania mięśni, naprawdę nie można patrzeć jak się dobry aktor tak męczy... Równie sadystycznym, a nie wiem czy artystycznie skutecznym pomysłem było ukrzyżowanie Machalicy od razu w pierwszym wejściu, bo potem właściwie nie ma już czego grać... Za to w pozycji wyraźnie uprzywilejowanej jest Antonina Choroszy, która jakby coraz mniej interesuje się postacią Małgorzaty, a coraz bardziej tym jak pięknie tę Małgorzatę gra...
Trafioną i równą rolą jest Brodin Sabiniewicza. Obsada jest ogromna i trudno oddać sprawiedliwość wszystkim, więc przepraszam aktorów i PT publiczność, że w tym miejscu nie nastąpią długie i wyczerpujące analizy... (chętnie jednak służę w razie potrzeby).
Ujmując rzecz najszerzej, twierdzę, że szansą tej sztuki było pozostawienie aktora sam na sam z publicznością, na pustej scenie, bez pośrednictwa całej tej teatralnej maszynerii. Ale to taka moja fanaberia.
Publiczności bardzo się ten spektakl podoba, tekst jest nośny i trafia, bo widzowie przy spontanicznym współudziale aktorów aktualizują sobie elementy satyry politycznej i społecznej wedle własnego doświadczenia i gustu. Sytuacja, która w teatrze graniczy z pełnią szczęścia...
La Bruyere powiada, że "trzeba się śmiać nie czekając na szczęście, bo gotowiśmy umrzeć, nie uśmiechnąwszy się ani razu".