Artykuły

Radość wspólnego istnienia

DELFINA AMBROZIAK i TADEUSZ KOPACKI. Para znakomitych śpiewaków operowych z imponującym dorobkiem artystycznym nie tylko w teatrze, ale także na estradach filharmonicznych, na festiwalach krajowych i zagranicznych - duet w życiu i na scenie.

Nierozerwalnie związani z łódzkim Teatrem Wielkim, w którym debiutowali. Ona w tytułowej partii "Lakme" (1962 rok). On - jako Stefan w "Strasznym dworze" (1954 rok). Występowali także w duecie w premierowym przedstawieniu "Damy i huzary" (15 maja 1964 roku). Prezentowali wielki kunszt wokalny i aktorskie talenty. Potem zostali pedagogami śpiewu w Akademii Muzycznej w Łodzi, uzyskując tytuły profesorów zwyczajnych. Małżeństwem zostali w 1971 roku, tworząc zgodny duet w życiu, przez które przeszli razem już ponad 40 lat. Odznaczeni najwyższymi odznaczeniami państwowymi. 29 września 2013 roku świętowali benefis. Koncert galowy trwał ponad cztery godziny. Bankiet - dwie. W sumie sześć godzin z niezapomnianymi ulubieńcami publiczności.

***

Śpiewałam, śpiewałam, śpiewałam...

Rozmowa z Delfina Ambroziak

- Już po benefisie. Jakie wspomnienia zapisze pani w pamięci?

- Trudno ogarnąć benefis przygotowany z tak dużym rozmachem przez Teatr Wielki w Łodzi. Pracy na poszczególnych etapach było bardzo dużo. Przyjechało mnóstwo gości z różnych stron. Szczególną niespodziankę sprawił mi syn, który przyleciał z Bostonu, gdzie mieszka i pracuje. Trzeba podkreślić, że dyrektorzy teatru, panowie Wojciech Nowicki i Waldemar Zawodziński, mimo że od niedawna kierują łódzką operą, bardzo docenili nasz dorobek. Kiedy m.in. zobaczyliśmy wystawę fotograficzną nam poświęconą i przygotowaną przez Katarzynę Jasińską, byliśmy z mężem oszołomieni. Moją suknię i płaszcz zaprojektowała Maria Balcerak, a wyjątkowo bogaty i atrakcyjny program benefisowy - Iwona Marchewka. Zaprezentowano też zdjęcia wykonane w Stanach Zjednoczonych przez naszego syna Jacka. Chciałabym za pośrednictwem "Angory" podziękować wszystkim za realizację benefisu. Wielką niespodziankę zrobił nam nasz były dyrektor Sławomir Pietras, który niespodziewanie pojawił się na gali.

- Benefis był bardzo, bardzo długi. Nie mieliście wpływu na to, jaki kształt będzie miał koncert galowy?

- Nie do końca mieliśmy na to wpływ. Nasi znajomi i publiczność byli zawiedzeni, że tak mało nas pokazano z materiałów archiwalnych, dostarczonych przez TVP Łódź i nas samych. Zauważono, że nie było nikogo z władz miasta. Być może władze potraktowały benefis jako uroczystość pośmiertną i dlatego nie przyszły. Za to otrzymaliśmy przepiękne życzenia od kolegów śpiewaków i to było satysfakcjonujące.

- Ponieważ niewiele dowiedzieliśmy się z rozmów, jakie prowadził z panią i mężem śpiewak Przemysław Rezner, pozwoli pani, że porozmawiamy o waszych wspaniałych karierach. A propos. Czy bardziej preferowała pani teatr operowy czy koncerty oratoryjne, które rozsławiły panią poza granicami kraju?

- Nie wyobrażałam sobie śpiewania wyłącznie muzyki operowej bez oratoryjnej. Dzięki predyspozycjom wokalnym mogłam śpiewać tu i tam. Ominęła mnie możliwość śpiewania w Metropolitan Opera w Nowym Jorku i w operze w San Francisco, z którymi miałam podpisany kontrakt, gdyż mój impresario został przejechany w Nowym Jorku przez samochód. Ale wystąpiłam w większości najbardziej renomowanych sal koncertowych świata. Dużo śpiewałam światowych prawykonań muzyki oratoryjnej, w tym słynne "Dies irae" Krzysztofa Pendereckiego.

- Mistrz Krzysztof Penderecki powiedział: "W całym swoim życiu nie spotkałem śpiewaczki tak szybko uczącej się nowoczesnych partytur. Partii sopranowej z "Jutrzni" światowe gwiazdy uczą się pół roku. Delfina Ambroziak opanowała ją w trzy godziny. Jest fenomenem". Jak pani tego dokonała?

- Widocznie dostałam taki prezent od natury, że uczyłam się szybko.

- Kiedy odkryła pani muzykę Pendereckiego?

- W 1996 roku wielką odtwórczynią dzieł Krzysztofa Pendereckiego była Stefania Woytowicz, która nie mogła wziąć udziału w światowym wykonaniu oświęcimskiego oratorium "Dies irae". Wtedy ktoś powiedział, że jest młoda śpiewaczka z Łodzi, która jest w stanie szybko nauczyć się partii sopranowej. W tych okolicznościach otrzymałam propozycję zaśpiewania i szybko się nauczyłam. Za tym oratorium poszły kolejne - "Jutrznia" Pendereckiego, "Pasja". Byłam pierwszą Ewą w "Raju utraconym" i tak się zaczęło. Śpiewałam kompozycje Krzysztofa Pendereckiego przez wiele lat. Zaprzyjaźniliśmy się z państwem Pendereckimi.

- Jak wiele pani i mężowi dała przyjaźń z Bogusławem Kaczyńskim? Myślę o operowych programach telewizyjnych.

- Bogusław Kaczyński był jednym z niewielu muzykologów, którzy zajęli się naszą karierą od początku. Ogromnie doceniał to, kim jesteśmy i co sobą reprezentujemy; zapewne dlatego zaproponował udział w filmie telewizyjnym "Baron cygański", pięknie nagrany. Żałujemy, że nie pokazano na benefisie żadnego fragmentu, a szczególnie naszego duetu. Mam też pięknie nagrany recital, ale ciągle niewydany, bo potrzeba na to sporo pieniędzy. Bogusław Kaczyński nie tylko opisywał naszą karierę, ale bardzo się z niej cieszył.

- W jakich okolicznościach poznała pani innego wspaniałego kompozytora - Wojciecha Kilara?

- W Moskwie, gdzie występowałam na scenie Teatru Balszoj z prof. Kazimierzem Kordem. Spotkaliśmy się w windzie, w której pan Kilar powiedział, że chciałby coś dla mnie napisać...

- Mogła pani zrobić większą karierę w świecie. Co stało na przeszkodzie?

- Czasy, w jakich funkcjonowałam jako śpiewaczka, kiedy reglamentowano paszporty, które po powrocie trzeba

było oddawać w ciągu 24 godzin. Na przykład, gdy otrzymałam propozycję śpiewania partii Mimi w "Cyganerii" w Kolonii. Mąż zawiózł mnie na Dworzec Gdański w Warszawie, na którym czekałam na paszport. Pociąg nadjechał, ale ja zostałam, bo nie przywieziono mi paszportu. Do PAGART-u przychodziły propozycje, które do mnie nie docierały.

- Czy mimo tych trudności dzisiaj czuje się pani artystką spełnioną?

- Tak, bo śpiewałam, śpiewałam, śpiewałam... Nie miałam czasu na nic. Wiedziałam, że abym mogła śpiewać długo, muszę dbać o siebie. Przyjmowałam tylko takie partie, które były odpowiednie na mój rodzaj głosu.

- Czyli?

- Przez wiele lat wykonywałam tylko role liryko-koloraturowe, a potem liryczne i dlatego śpiewałam 36 lat.

- Także w Dreźnie.

- Do teatru operowego w Dreźnie zostałam zaangażowana do partii Hrabiny w "Weselu Figara", a potem po niemiecku śpiewałam Liu w "Turandot". Na festiwalu w Szegedzie śpiewałam po włosku, "Cyganerię" po niemiecku. Zjeździłam chyba wszystkie większe miasta w ZSRR, śpiewałam w Czechosłowacji, jeździłam bez przerwy.

- Ale i tak pozostała pani wierna tylko jednej scenie - Teatrowi Wielkiemu w Łodzi. Co o tym decydowało?

- Dużą rolę odegrały czasy, w których przyszło żyć mnie i mojemu mężowi i ogromne trudności wizowe. Moje życie prywatne było skomplikowane, bo w 1967 roku rozwiodłam się z pierwszym mężem Rajmundem Ambroziakiem, doskonałym pianistą. Wszyscy dziwili się, że mimo trudnych czasów w Polsce my po występach zagranicznych wracamy do kraju.

- Jak ocenia pani nowe pokolenie, swoich następców?

- Każde pokolenie ma wyróżniających się śpiewaków. Obserwowałam nie tylko swoje studentki, którym mówiłam, że śpiew to zazdrosny kochanek, bo ten zawód jest klasztorem, że po przedstawieniu trzeba iść spać, bardzo dbać o siebie. Wiążę duże nadzieje z moją ostatnią absolwentką Joanną Moskowicz.

- Ile satysfakcji dała pani praca pedagogiczna?

- 22 lata pracowałam w Akademii Muzycznej w Łodzi, kształcąc te studentki, które chciały się u mnie uczyć. Przez ostatnie lata przydzielano mi tzw. zerowe uczennice, które były na zerowym roku, a z takimi osobami nie można mieć żadnych osiągnięć. Miałam w klasie dziewczyny, które nie miały żadnych predyspozycji do tego zawodu, ale chciały się pouczyć.

- Te panie nie miały głosu?

- W ogóle, ale ucząc je, uważam, że mimo wszystko odniosłam sukces. Odeszłam, bo nie byłam w stanie nauczyć je ani jednej nuty, dlatego dwa

lata temu zrezygnowałam.

- Rozstanie ze śpiewem było dla pani trudną decyzją?

- Pewnego dnia powiedziałam: "Nigdy więcej nie zaśpiewam żadnej nuty" i nigdy więcej nigdzie nie wystąpiłam. Owszem, w szkole musiałam coś pokazać, ale przestrzegałam, żeby studentki mnie nie naśladowały, lecz pozostawały sobą.

- Syn nie poszedł w pani ślady?

- Uczył się grać na fortepianie, ale czynił to z niechęcią. Miał głos, ale zamykał się w sobie. Przy mnie nigdy nie śpiewał. Poszedł w innym kierunku. Jest po doktoracie, studiował tzw. "sztuczną inteligencję", ukończył studia w Warszawie i w Itace. Studiował fizjologię mózgu na kilku kierunkach. Dał mi wnuczkę Kasię Delfinę.

***

Czuję się spełniony

Rozmowa z Tadeuszem Kopackim

- Jaką drogą trafił pan z Tarnopola na Podolu do Łodzi?

- W ramach wywozu polskiej inteligencji przez Sowietów w 1940 roku znalazłem się w Kazachstanie, gdzie przebywałem 6 i pół roku. Po powrocie do Polski po zrobieniu matury w miasteczku Łobez na Pomorzu Zachodnim przyjechałem do Łodzi, aby kształcić się muzycznie. Grałem ze słuchu na akordeonie. Trafiłem do Józefa Lasockiego w Liceum Muzycznym i tak się zaczęło.

- Kto odkrył pana głos?

- Profesor Grzegorz Orłów z PWSM w Łodzi, który wiedział, jak należy uczyć. Sam był lirycznym tenorem i wpajał we mnie, żeby nigdy nie przekraczać swoich możliwości głosowych, bo nie można być Radamesikiem; trzeba być Radamesem. Zapamiętałem tę wskazówkę i przez 55 lat śpiewania zawsze byłem w dobrej formie.

- Ale na początku chciał pan zostać dyrygentem?

- Tak, bo ukończyłem szkołę muzyczną kształcącą instruktorów muzycznych. Był tam przedmiot dyrygentura i mam dyplom z dyrygentury.

- Jakim pedagogiem był legendarny Grzegorz Orłów, któremu zawdzięcza pan to, że jednak śpiewa, a nie dyryguje?

- Rewelacyjnym. Był nie tylko wspaniałym pedagogiem, ale także eleganckim mężczyzną. Od niego mogliśmy się uczyć manier, wymowy, jakimi być na scenie.

- W jakich okolicznościach otrzymał pan stypendium rządu włoskiego na kontynuowanie nauki śpiewu przy Teatrze La Scala w Mediolanie?

- Na konkursie wokalnym w Sofii wygrałem stypendium we Włoszech, na które pojechałem. Na miejscu przekonałem się, że uczą tam tego samego, co profesor Orłów w Łodzi.

- Kursy mistrzowskie zalecał pan także swoim studentom?

- Oczywiście, bo zawsze coś się z takich kursów wynosi. Do mnie też przyjeżdżali na konsultacje tenorzy ze wszystkich wielkich miast. Jako pedagog bazowałem na szkole prof. Orłowa, typowej włoskiej szkole śpiewu.

- Jako pedagog śpiewu przeszedł pan wszystkie szczeble, od wykładowcy do profesora zwyczajnego. Był pan dwukrotnie dziekanem i prodziekanem. Nie tęskni pan do pracy pedagogicznej?

- Pedagogiem byłem od 1974 roku. Kandydaci garnęli się do mnie i chcieli śpiewać. Dzisiaj pracują w wielu stolicach Europy. Później zmieniły się czasy. Nie tęsknię za pedagogiką. Odszedłem na własną prośbę, bo poczułem, że wyczerpały się moje siły psychiczne i fizyczne.

- Łatwiej jest wykształcić studenta, który ma wielki talent, czy kogoś, kto ma tylko predyspozycje do śpiewania?

- Wielki talent sam się obroni i pedagog nie powinien się wtrącać do jego poczynań, natomiast predyspozycje można utrwalić, ukierunkować.

- W swojej bogatej karierze śpiewaczej wystąpił pan w ponad 1800 przedstawieniach operowych. Na pana dorobek składa się 50 partii pierwszoplanowych operowych oraz 20 partii tenorowych w repertuarze oratoryjno-kantatowym. Czy odchodząc na emeryturę, czuł się pan artystą spełnionym i dowartościowanym?

- Jak najbardziej. Śpiewałem w Teatrze Wielkim w Łodzi wszystkie polskie opery, co bardzo mi odpowiadało i dlatego mogę powiedzieć, że jestem spełniony w zawodzie. Ponadto objechałem całą Europę.

- Przez 40 lat kroczyliście wspólnie przez życie, zadając kłam opinii, że małżeństwa artystyczne trudno jest utrzymać. Co decydowało o powodzeniu waszego związku?

- Po pierwsze miłość, po drugie zauroczenie. Gdy żona wyjeżdżała, ja prowadziłem dom, gdy ja wyjeżdżałem, role się odwracały. A ponadto radość wspólnego istnienia.

- Podobnie jak żona pozostał pan wierny łódzkiemu teatrowi. Czy dzisiaj pan tego nie żałuje?

- Żałuję, bo mogłem wydostać się zza żelaznej kurtyny, ale powracałem. Ponieważ długo przebywałem na obczyźnie, a czułem się Polakiem, chętnie powracałem do Polski.

- Nie tęskni pan za śpiewaniem, za sceną?

- Nie śpiewamy już z żoną, a jeżeli nawet, to starą balladę: "Był sobie dziad i baba. Bardzo starzy oboje...". Śpiewanie jest związane z fizjologią. Starszy człowiek nie utrzyma głosu, a nie chcę słuchać siebie śpiewającego z rozchwianym głosem. Wolę pamiętać siebie w dobrej formie.

-I czym pan się interesuje?

- Życiem i jego radościami. Dbam o zdrowie i cieszę się, że jeszcze jestem na tym świecie. Mam letni dom w Grotnikach, gdzie jest nasze źródło zdrowia. Jeździmy po świecie, podziwiamy jego najpiękniejsze miejsca - to podtrzymuje naszą kondycję.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji