Artykuły

Egzaltowana retoryka

Cieszyłam się na "Clarę S". W programie spektaklu zielonogórskiego teatru wydrukowano kilka mądrych esejów i miałam nadzieję, że na scenie też będzie mądrze. A było nudno. I w sensie teatralnym, i intelektualnym.

Aktorzy z Zielonej Góry grali sztukę Elfride Jelinek w reżyserii Grzegorza Małeckiego na scenie poznańskiego Teatru Polskiego. Umieścili na niej bodaj cały swój magazyn mebli, kotar i rekwizytów, łącznie z naturalnej wielkości szybowcem i dwoma prawdziwymi fortepianami. Plotka krążąca po foyer głosiła, że nie udało się im przywieźć... wyciągu narciarskiego. Nie lubię "śmietnikowej" scenografii. Uważam, że jest przejawem nieudolności artysty, że przeszkadza i aktorom, i widzom. Nie rozumiem sensu budowania pomostu przez całą scenę tylko po to, żeby jedna z postaci przeszła się po nim dwa razy. Nie wiem, po co zastawiać scenę ogromnymi instrumentami, jeśli muzyka i tak płynie z playbacku. A właśnie muzyka na żywo mogłaby być osią i energią tego spektaklu.

W tym scenicznym bałaganie krążą główne postacie dramatu, który się jednakowoż nijak nie może zawiązać. Poznajemy Clarę S. (pianistkę, kompozytorkę, żonę Roberta Schumanna), jej męża (geniusza, który dopełnia żywota w domu dla obłąkanych), ich córkę Marię (zmuszaną drakońskimi metodami do nauki gry na fortepianie). Poznajemy Gabriela d'Annunzio - skompromitowanego poetę i hedonistę, sympatyzującego z włoskim faszyzmem. Rzecz cała dzieje się w jego domu: pełnym artystów, artystycznych przedmiotów, czającej się wszędzie chuci oraz oparów obłędu - wszystko, niestety, bardzo sztampowo ilustracyjne.

Clara zabiega u d'Annunzia o pieniądze na kolejne dzieło męża. Gabriel chce posiąść Clarę. Wciąż mówi się o męskości i kobiecości. Wciąż mówi się o geniuszu. Wciąż się mówi... Ale nic z tego mówienia nie wynika. Słowa, słowa, słowa, które same siebie zatapiają.

Postacie pierwszoplanowe są równocześnie drewniane i koturnowe. Nie bronią swoich racji (może ich nie mają) - nieustannie tylko wygłaszają egzaltowane monologi. Nieco lepiej jest na drugim planie. Pozytywnie wyróżnia się Masza Bogucka grająca Marię (w relacji z nią nieźle wypada także Krzysztof Bauman). Za jej sprawą na scenie buduje się przez chwilę jakieś napięcie, jakaś tajemniczość. Jej śmiech elektryzuje publiczność. Śmieszą natomiast wejścia Carlotty Barry - tancerki. W pamięci zostaje też Luiza Baccara - trochę gospodyni, trochę kochanka d'Annunzia. Posągowa i miękka równocześnie.

Zmęczył mnie i znudził ten spektakl. Z utęsknieniem czekałam na zakończenie, które rozmywało się w kolejnych pointach, niczego w rezultacie nie wyjaśniając i - co gorsza - nie zostawiając widza z żadną istotną wątpliwością, żadnym istotnym pytaniem. Z wyjątkiem może jednego: po jakiego diabła spędziło się te dwie długie godziny w teatrze?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji