Artykuły

Pół na pół

W pierwszym zdaniu "Ferdydurke" Józio budzi się "o tej porze bezdusznej i nikłej, kiedy właściwie noc się już skończyła, a świt nie zdążył jeszcze zacząć się na dobre". Był wtorek. Zazdroszczę... Nie, nie tego, że był wtorek, i nie tego, że się obudził. Zazdroszczę, bo nie był to wtorek, naszych czasów. Obudził się na początku, by na końcu zasnąć w biegu, zasnąć uciekając z gębą w rękach. Zaś między początkiem a końcem, wedle starego swego zwyczaju, tkwił świat. Gombrowiczowego słowa używając, między świtem, tkwiła - nierzeczywistość. Nierzeczywistość twista. Nierzeczywistość bogoojczyźnianym patosem zafałszowanej kultury. Nierzeczywistość debilnego cyzelowania nowoczesności. Nierzeczywistość maniakalnego reanimowania trupa tradycji. Szkoła, Młodziakowie, Szlacheckość. Papier. Papier. Papier.

Cóż miał Józio czynić? Świat jest upierdliwy - w tym problem. Pół biedy, że człowiek się budzi, a świat już jest. Cała bieda, że jest nie do wymiany. Chcesz żyć - musisz przejść przez to, co jest, bo inaczej nie sposób. Chcesz żyć - musisz się zgodzić na oddech w troistym fałszu. Zazdroszczę napisanemu Józiowi, bo budził się parę lat przed wojną, a wtedy było chyba lżej. Nierzeczywistość była jeszcze świeża, z pierwszej ręki. Była nierzeczywistością debiutancką, zaledwie w pierwszej potędze. Tamta nierzeczywistość była bardzo rzeczywista - za plecami miała realność. Była uchwytna, jakaś, z krwi i kości. Fałsz mimo wszystko miał ludzką gębę. A dziś?

Oto pytanie, które w swej "Hulajgębie" stawia Waldemar Śmigasiewicz. U Śmigasiewicza Bohater (Dariusz Starczewski) budzi się dziś. Pora jest tak samo bezduszna i nikła, wciąż nie wiadomo, co się właśnie kończy, a co zaczyna, ale papier, przez który musi przejść Bohater to papier zupełnie innego rzędu. Fałsz dzisiejszy - w której potędze kwitnie? W piątej, dziesiątej, setnej? Co dzisiejsza nierzeczywistość kultury, nowoczesności i tradycji ma za plecami? Dzisiejsza nierzeczywistość ma za plecami też nierzeczywistość, tylko że w niższej potędze. Całkiem tak, jak ta w niższej potędze ma za plecami nie co innego, jeno wcześniejszą nierzeczywistość w potędze jeszcze niższej. Pytanie nie brzmi, gdzie jest i czy w ogóle jeszcze jest nam dostępny jakiś realny początek naszej sztuczności. Pytanie brzmi, czy ta spirala sztuczności ma koniec.

W sumie - prosty koncept. Pokazać przerażające moce tego naszego oszalałego cyzelowania nieprawdy. Pokazać świat fałszów wzdymanych niczym pieczarki po atomowym wybuchu. Pokazać kolosalnego węża nieprawdy, który zżera własny ogon. Pokazać oszalałą spiralę zakłamania, co się własną swą kłamliwością napędza. Stąd Szkoła Śmigasiewicza to już nie groteska - to koszmar groteski. Stąd nowoczesność Młodziaków to nie zwyczajny debilizm maniaków nowoczesności - to iście postmodernistyczne piekło odpadków po wszelakiej maści modach. Stąd tradycja to nie komedyjka la bidne panisko na zagrodzie - to lodowate pandemonium pełne ludzi jak woskowe figury, ludzi, co wieki całe zdychają, ale zdechnąć me mogą. Tak, prosty to i wielce celny koncept, tyle tylko, że... trochę jednak przesadziłem. Niestety, nie do końca było na scenie tak pięknie, jak to opisałem. Ściślej mówiąc, moja relacja była relacją raczej z mych pobożnych życzeń.

Brakło inscenizacyjnej pary, by udźwignąć koszmar świata, który jest światem fałszu bez początku i końca. Brakło precyzji, by realnie usprawiedliwić teoretycznie słuszne, nieusuwalne przerażenie wciąż budzącego się i zasypiającego Starczewskiego. Tamten Józio przedwojenny mógł się jeszcze bawić, mógł - dając nam do czytania nieludzko śmieszny rozdział "Filibert dzieckiem podszyty" - dworować sobie z przyszłości, czyli z naszej teraźniejszości. Bohater Śmigasiewicza już nie. Nasz Bohater jest przerażony, gdyż nie ma pewności, czy jego pora bezduszna i nikła nie jest aby tylko papierową sztucznością. Jemu "Filibert dzieckiem podszyty" nie jest potrzebny, bo on już żyje w piramidzie fałszu. I owszem, w pierwszej części, w sekwencji szkolnej, między przebudzonym a papierowym światem skaczą wcale nieśmieszne, ciemne, miażdżące iskry. Rechot mój się lęka i gdzieś na tyłach żołądka się chowa. Owszem, w fenomenalnej roli nauczyciela, niejakiego Bladaczki, Sławomir Sośnierz każe nam realnie poczuć piekło naszej codziennej nierzeczywistości. Tak, w pierwszej części Śmigasiewicz daje do bardzo ciemnego wiwatu - ale czemu tylko w pierwszej?

Czemu część Nowoczesna idzie w jakąś tanią farsę, a ostatnia, szlachecka, stacza się w dość nachalny kabareton? Niepojęte. Tu już nie ma strachu. Tu jest tylko nieoczekiwane ciepełko teatrzyku bezpiecznego, żartownego, hecowego - a nie to, od czego Śmigasiewicz zaczął. Być może za ostro mówię, lecz od kogo, jak nie od człowieka, który na tej samej scenie tak celnie wyreżyserował "Ślub", żądać Gombrowicza istotnego? Nie taniego dowcipnisia, ale pana przerażonego nieuchronnością puchnącej sztuczności. Niewiele brakło, by na scenie było tak cierpko, jak u cytowanego w programie Eliota. "My, wydrążeni ludzie/ My, chochołowi ludzie/ Razem się kołyszemy...". Żal, że sił starczyło ledwie na letnią połowiczność.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji