Artykuły

Nad Edmonton słońce nie wschodzi

Niebezpieczne związki

Kiedy czytałam "Niezidentyfikowane szczątki ludzkie i prawdziwą naturę miłości" miałam wrażenie, że historia opowiedziana przez Kanadyjczyka Brada Frasera jest mi znajoma. Przedstawia on bowiem losy dwójki współlokatorów, Candy i Davida, którzy próbują różnych odmian seksu, doświadczają miłości hetero- i homoseksualnej, zmieniają partnerów jak rękawiczki, narkotyzują się, a nawet igrają ze śmiercią w poszukiwaniu prawdziwego uczucia. Temat ten wydaje się dobrze przyswojony przez literaturę, a przede wszystkim przez film. Przykłady można mnożyć. Choć przyznam, że dramat Frasera kojarzy mi się głównie z "Gorzkimi godami", wyreżyserowanymi kilka lat temu przez Romana Polańskiego. Jak pamiętamy, film ten zaczyna się bardzo niewinnie. Opowiada o romantycznej miłości między pisarzem i dużo od niego młodszą kelnerką. Siła, która ich do siebie przyciąga, jest ogromna. Żeby jednak utrzymać moc tej miłości, bohaterowie potrzebują ciągle nowych bodźców. Wymyślają więc coraz to inne perwersje seksualne. Sęk w tym, że po jakimś czasie nie skutkuje już nic. Bohaterowie Polańskiego dochodzą do granicy, za którą jest już tylko nicość. Przekroczyli "seksualny Rubikon". Doprowadzeni do ostateczności przez wielką namiętność, znęcają się nad sobą w najbardziej okrutny sposób. On dodatkowo płaci za ten związek trwałym kalectwem fizycznym. Ale na tym nie koniec. Tylko ich wspólna śmierć może dać ukojenie. Pisarz morduje więc kochankę we śnie, a potem sam strzela sobie w łeb. Zarówno w "Szczątkach" jak i w "Gorzkich godach" perwersyjny seks obnaża swoją siłę niszczącą. Za-miast rozniecić miłość, dokonuje spustoszenia w życiu emocjonalnym bohaterów, pozostawia trwałą skazę w ich psychice. Bohaterowie Frasera, choć może jeszcze o tym nie wiedzą, zabrnęli w ślepą uliczkę. Wyjścia nie widać, a droga powrotu jest odcięta.

Efekty filmowe

"W trakcie trwania sztuki żaden z aktorów nie powinien schodzić ze sceny, chyba że jest to absolutnie konieczne" - czytamy w didaskaliach. A to dlatego, że "Szczątki" składają się przeważnie z krótkich scen. Czasami sprawiają one wrażenie kilkunastosekundowych ujęć filmowych. Albo nawet błyskawicznych migawek, kiedy - jak chce tego autor - jakaś postać, wyłowiona przez światło z ciemności, mówi tylko jedno słowo, a potem zaraz ginie w mroku. Zdaje się, że dramat Frasera byłby dobrym materiałem na film i - jak się okazuje - w 1994 taką próbę podjęto.

Kompozycja przedstawienia Grzegorza Jarzyny, który tym razem używa pseudonimu "Brokenhorst", również przypomina montaż filmowy - każdy obraz kończy się wyciemnieniem. Reżyser skraca jednak tekst i rezygnuje z wielu scen, głównie tych bardzo krótkich, ponieważ - jak się zdaje - ma świadomość, że sposób inscenizacji proponowany przez autora mógłby okazać się nużący dla widzów. Niekiedy skleja mniejsze scenki tworząc z nich większą całość, a ponadto rozciąga je w czasie. Fraserowi zależy, żeby postaci wyrzucały z siebie krótkie i proste zdania, Jarzyna drąży tekst i wydobywa z niego całą gamę odcieni. W relacjach między postaciami nadbudowuje nad tekstem nowe płaszczyzny znaczeń. Jakby chciał, żeby dość miałki literacko dramat Frasera był lepszy, ciekawszy niż w rzeczywistości.

Aktorzy dużo więc grają poza tekstem i robią to świetnie. Precyzyjnie wygrywają wszystkie pół- i ćwierćtony. Raz przerażają, innym razem wzbudzają litość, a kiedy indziej śmieszą do łez. A ponadto młodzi aktorzy są tak zaangażowani emocjonalnie w to, co robią, pracują na tak "wysokich obrotach", że na którymś spektaklu, na przykład w scenach erotycznych, mogliby posunąć się dalej niż zwykle.

Wszystkie role dopracowane są w najdrobniejszych szczegółach. Magdalena Cielecka, przypominająca na pierwszy rzut oka dużą lalkę Barbie, gra dziewczynę, która jako jedyna z całego towarzystwa wierzy jeszcze w miłość mimo, że straciła już chyba zdolność jej odczuwania. Marek Kalita jako zblazowany homoseksualista jest pusty, wypalony w środku. Ogranicza się do zmiany partnerów, ale nie jest w stanie obudzić w sobie żadnych uczuć. Obojętny na to, co dzieje się wokół niego, wszystko kwituje ironicznym półuśmiechem. Choć uparcie twierdzi, że nie ma czegoś takiego jak miłość, a dla tych, którzy jej potrzebują, "Bóg wymyślił filmy" - bywają chwile, że zdradza się z rozpaczliwym pragnieniem czułości. Z kolei Jerri Jolanty Fraszyńskiej, z krótko obciętymi włosami, ubrana po męsku, jednak w butach na wysokich obcasach, będących jedynym żeńskim atrybutem, jest lesbijką. Aktorka łączy w tej postaci kobiecą kruchość i delikatność z męską stanowczością. Kiedy trzeba, potrafi jak samiec walczyć o Candy, którą upatrzyła sobie na kochankę. Aleksandra Konieczna gra Benitę - narkomankę, stale poszukującą mocniejszych wrażeń, coraz bardziej tracącą kontakt z rzeczywistością. Robert Marcina Dorocińskiego musi pobudzać się narkotykami lub alkoholem, żeby być zdolnym do seksu. 17-letni Kane Waldemara Barwińskiego, z początku uosobienie niewinności i niedojrzałości, na naszych oczach dorośleje zbyt szybko. I wreszcie Bernie, jak się okaże na końcu, sprawca wszystkich mordów, którymi żyje miasto. Andrzej Szeremeta gra człowieka słabego, wyobcowanego, w którym jednak kryje się monstrum. Znakomita charakteryzacja i kostiumy podkreślają cechy każdej postaci. Sprawiają, że coraz bardziej angażujemy się w ich losy, że nasz świat niejako bez naszej woli przenika się z rzeczywistością sceniczną.

Ludzie we wnętrzu

Grzegorz Jarzyna wydaje się bystrym uczniem Krystiana Lupy. Już "Bzik tropikalny" nosił w sobie wyraźne piętno teatru mistrza. Brokenhorst posługuje się bowiem kluczem, za pomocą którego Lupa otwiera teksty. Jednak w przypadku sztuki Frasera reżyser przedstawia dowód, że klucz ten pasuje także do całkiem innej literatury. I - jak sądzę - właśnie zestawienie Lupowskiej metody pracy nad tekstem i jego estetyki, wynikających niejako z ducha literatury, którą wystawia, z dramatem obliczonym na szok, jest jednym z najbardziej fascynujących elementów tego przedstawienia. Z tego ryzykownego, na pozór niemożliwego połączenia powstaje "mieszanka wybuchowa". Również dlatego, że sceny, w których reżyser, wzorem Lupy, daje wyraz ekscytacji nudą, zderzone są z fragmentami wstrząsającymi, agresywnymi w wyrazie. Wsłuchujemy się we fragment leniwej rozmowy, żeby za chwilę stać się świadkami dzikiego, przesyconego seksem tańca Candy z przypadkowo napotkanym w barze mężczyzną. Przypomina to pamiętną scenę z "Pulp Fiction" Quentina Tarantino.

Podobnie jak Lupa, Brokenhorst sprawia, że widzowie podglądają bohaterów. Pokój i wszystko, co się w nim kryje, objawia się naszym oczom. Nierzadko banalne, prozaiczne czynności stają się tworzywem jego przedstawienia. Candy przechadza się w samym ręczniku, innym razem odkurza dywan albo ogląda wraz z Davidem telewizję. Reżyser przyłapuje postaci z dramatu Frasera w najbardziej intymnych sytuacjach. Prawie nagie Candy i Jerri kochają się kilka metrów od nas, Benita grzebie w rozporku nieletniemu Kane'owi, a kiedy indziej Robert, jak zwierzę dobiera się do Candy. Podnosi ją wysoko do góry trzymając za pasek od spodni, a następnie brutalnie rzuca na kanapę. Dziewczyna spada z niej z taką siłą, że obawiamy się, czy przypadkiem nie skręciła karku. Zapożyczenia, cytaty, autocytaty W "Szczątkach" znajdujemy odniesienia do innych przedstawień. Epizod rozgrywający się w barze dla homoseksualistów i transwestytów, który odwiedza David, przypomina znakomitą scenę, dziejącą się w knajpie dla homoseksualistów, z "Lunatyków" Krystiana Lupy. Ten sam senny nastrój, snujący się mężczyźni. Niektórzy z nich są zniewieściali w ruchach i gustują w kobiecych ozdobach. Jednak u Jarzyny bywalcy tego miejsca wydają się bardziej odważni w ubiorze i bardziej ostentacyjni w zachowaniu. Wręcz obnoszą się ze swoją odmiennością. Jesteśmy nawet świadkami pokazu mody - transwestyci chodzą posuwistym krokiem, kołyszą biodrami, charakterystycznie zaplatają nogi naśladując ruchy modelek. Identyczny chwyt zastosował Krzysztof Warlikowski w "Poskromieniu złośnicy", granym aktualnie na deskach tego samego teatru.

Zapożyczenia z przedstawień Krystiana Lupy są widoczne od razu. Jeżeli jednak reżyser wykorzystuje jakiś pomysł swego mistrza, to go przetwarza, umieszcza w innym kontekście, tak że zyskuje on nową jakość. I tak w "Szczątkach" widzimy zawieszone na sznurkach, zrobione z plastiku, zakrwawione członki ludzkiego ciała. Równie ilustracyjny zabieg znajdujemy w "Damie z jednorożcem" Krystiana Lupy. Kiedy Hanna Wendling widzi we śnie nagi męski tors, publiczności ukazuje się przedmiot jej rojeń.

Jarzyna miesza ze sobą przeróżne konwencje: natrafiamy na tak staroświeckie rozwiązanie, jak to opisane przed chwilą, ale też bije nas po uszach transowa muzyka techno, głównie w wykonaniu zespołu Prodigy. Reżyser przywiązuje dużą wagę do słowa w teatrze, ale równie silnie oddziałuje na nas przez obraz. Na umieszczonym z tyłu ekranie wyświetlane są slajdy, pokazujące w dużym zbliżeniu niektóre epizody, bądź też twarze bohaterów, czasami nieznośnie zniekształcone. Obrazy przypominają koszmarny sen albo narkotyczne wizje. Przywodzą na myśl finał Zagubionej autostrady Davida Lyncha lub wydają się podobne do halucynacji, którym ulega bohater "Odmiennych stanów świadomości" Kena Russella.

Napotykamy też fragmenty, kiedy Brokenhorst cytuje samego siebie. Świetna scena, gdy Benita i David nakłaniają Kane'a do brania narkotyków i wprawiają się ostatecznie w stan wspólnego odurzenia, przypomina epizody rozgrywające się w palarni opium z "Bzika tropikalnego".

Jarzyna nie byłby uczniem Lupy, gdyby nie wprowadzał czasem dla rozluźnienia atmosfery elementów komicznych, groteskowych, a nawet farsowych. Wśród wspomnianych slajdów pojawia się reklama firmy Atomic. Jest to króciutka, jednorazowa migawka. Reżyser wie, że ten wyświechtany chwyt może już tylko wzbudzać śmiech na widowni. Jest również moment, kiedy w górze nad sceną przejeżdża pociąg, rozmiarami trochę większy od dziecinnej zabawki. Są także chwile, kiedy bohaterowie z niejakim zdziwieniem obserwują zsuwające się z góry dekoracje, albo aktor, nie mogąc otworzyć drzwi, przechodzi - ku uciesze publiczności - przez zamarkowaną ścianę.

To "pomieszanie" odbywające się na różnych poziomach, ma ogromną teatralną siłę. Brokenhorst zderza ze sobą nie pasujące elementy, wywołując na widowni efekt oszołomienia. Mamy wrażenie, że świat wypadł z ram i rozsypuje się na naszych oczach, że trwały fundament coraz bardziej usuwa nam się spod nóg.

Migawki z umierającego miasta

Bohaterowie Frasera wspominają, że Edmonton - miasto, w którym przyszło im żyć - umiera. Ale historia opowiedziana przez Jarzynę równie dobrze może dziać się w każdym mieście. Reżyser pokazuje jego ciemną stronę: podejrzane zaułki, obskurne bary i spelunki. Na pozór zwyczajnie wyglądające domy i mieszkania kryją tajemnice, od których włos jeży się na głowie. Jarzyna wykorzystuje czasami fragment nagiej sceny teatru. Widać przewody, pręty, rusztowania. Ta sceneria odpycha, jest złowroga i nieprzychylna człowiekowi. Jakby stale pogrążona w ciemnościach, które gęstnieją coraz bardziej. Przypomina czasem wizję rzeczywistości przedstawioną w Łowcy androidów Ridleya Scotta, gdzie Los Angeles nieprzerwanie zatopione jest w mroku, przecinanym, raz, może dwa, niemrawymi przebłyskami słońca. W mieście tym korzysta się ze sztucznego oświetlenia, a ulice stają się jaśniejsze jedynie od różnokolorowych neonów. W sztuce Frasera Benita twierdzi wprawdzie, że "Za trzy godziny słońce wzejdzie w Edmonton", ale brzmi to jak pobożne życzenie. Wydaje się, że słońce dawno już przestało wschodzić w tym, zapomnianym przez Boga, miejscu na Ziemi. A jego mieszkańcy - tytułowe "niezidentyfikowane szczątki ludzkie" - ocaleli cudem z jakiejś katastrofy.

Teatr moralnego niepokoju W jednym z wywiadów reżyser wyznał, że "polski teatr nigdy nie był tak daleko od rzeczywistości jak dziś. Do tej prawdy zbliżył się film, natomiast teatrowi odbiera się pewną możliwość walki o lepszy świat". Jego wypowiedź tłumaczy potrzebę naśladowania poetyki filmu w teatrze, który tym samym ma podobnie oddziaływać na widzów. Jarzyna dokonuje więc starań, żeby sceny wyuzdane, od których roi się dramat Frasera, a do których przyzwyczaił nas już szklany ekran, były do zaakceptowania w teatrze. Dużą rolę odgrywa zmysł estetyczny reżysera sprawiający, że nawet najbardziej odważne erotycznie sceny nie mają nic wspólnego z pornografią. Brokenhorst nie chce przecież szokować śmiałością w pokazywaniu seksu na scenie. Nie chce też epatować obscenicznością języka, którym posługują się bohaterowie Frasera. Przeciwnie, często redukuje wulgaryzmy. Są to jedynie środki prowadzące do innego celu - mają nam szeroko otworzyć oczy na świat coraz bardziej staczający się w dół. Reżyser liczy, że właśnie ten obraz wywoła w nas wstrząs. Szczątki wydają się kontynuacją tematyki podjętej w Bziku tropikalnym, gdzie bohaterowie spędzali czas w palarniach opium i zdobywali coraz to nowe doświadczenia erotyczne chcąc wzbudzić w sobie "dreszczyk metafizyczny". W pustce znajdują się także bohaterowie Frasera i żeby ją wypełnić, uciekają się do podobnych sposobów. Ale za daleko już chyba zaszli w swoich staraniach. Ich droga nieuchronnie prowadzi w coraz większą ciemność. Fraser, a w ślad za nim Jarzyna nie potępiają jednoznacznie czynów bohaterów dramatu. Pokazują, że wyrządzają oni wprawdzie krzywdę innym, ale pobudki, które nimi kierują, zdejmują z nich częściowo ciężar winy. Candy gardzi miłością Jerri, traktując spotkanie z nią jako jeszcze jedno nieudane doświadczenie. David rozbudza w Kane skłonnością homoseksualne, nakłania do narkotyków, nic nie robiąc sobie z jego uczuć. Ale jednocześnie bohaterowie Frasera nie są całkiem świadomi konsekwencji swego postępowania, choć potrafią odróżniać dobro od zła. Kiedy przekonują się, że ich przyjaciel Bernie jest poszukiwanym mordercą i gwałcicielem bez wahania decydują się wydać go w ręce policji. Bernie, jakby zdobywając się na resztki człowieczeństwa popełnia samobójstwo. Dostrzegamy również, że wątpliwe moralnie czyny postaci wynikają z ich głębokiej potrzeby zabicia samotności, która stała się znakiem naszego czasu. Rozpaczliwie szukają oni przecież kogoś bliskiego, kto dałby im cień nadziei, że ich istnienie na tym świecie nie jest fatalną pomyłką. Grzegorz Jarzyna ma 30 lat. W ubiegłym roku Bzik tropikalny otrzymał Grand Prix Opolskich Konfrontacji Teatralnych "Klasyka Polska". Wyreżyserowaną przez niego Iwonę, księżniczkę Burgunda zaproszono na Festiwal Unii Teatrów Europy. Szczątki są jego trzecim przedstawieniem. Mimo młodego wieku i niewielkiego doświadczenia Brokenhorst posiada niezwykłą zdolność panowania nad materią teatralną. W jego spektaklach widać dużą umiejętność pracy z aktorami. Reżyser potrafi także puścić w ruch maszynerię teatralną. A ponadto wyrobił już sobie, dający się odróżnić, osobny charakter pisma. Nade wszystko jednak wie, czego chce od teatru. W "Szczątkach" ostrzega nas przed postawą egzystencjalną opartą na złudnym marzeniu o nieograniczonej wolności. Taka droga życiowa zapewnia tylko pozorne spełnienie a w rzeczywistości prowadzi do zaniku elementarnych uczuć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji