Artykuły

...żadnych tam Hamletów, żadnych Ofelii

Pytany o literackie i teatralne wzory, o twórców, których kry­tyka uznaje za patronów jego dramaturgii: o Czechowa, Becketta, Pintera, o "młodych gniewnych" - David Storey odpowiada krótko, iż do teatru nie chodzi, sztuk nie czyta i w ogóle z całym tym kramem nie­wiele ma wspólnego. Nieważne, czy podobne wyznania będą dla nas świadectwem szczerości, czy może przeciwnie - dowodem starannego upozowania. Nie ma też chyba sensu spierać się o to, czy Storey to - jak chcą jedni - eksperymentujący samouk, który na własną rękę od­krywa treści i formy dawno już przez współczesną dramaturgię od­kryte, czy raczej - jak pragną inni - pospolity epigon: epigon wszakże utalentowany, bo obdarzony świet­nym słuchem na dialog. Nie ma sen­su, bo przecież i pierwsi i drudzy zgodzą sie zapewne, iż sztuki autora "Przedsiębiorcy" są mało odkrywcze, lecz na tyle pomysłowe i zgrabnie napisane, by stać się w miarę atrak­cyjnym materiałem dla współczes­nego teatru. Storey - dramaturg prezentuje się widzom polskim po raz pierwszy, dotąd znany im był wyłącznie jako twórca scenariusza do filmu "Sportowe życie", zrealizowanego według jego powieści pod tym samym ty­tułem. W "Domu" - sztuce pisanej "na pustą scenę" - podobnie jak w większości swoich utworów autor dramatyzuje rzeczywistość, nie ucie­kając się przy tym do sztucznej re­żyserii wypadków. Akcja zreduko­wana została do minimum, według tradycyjnych kategorii w sztuce prawie nic się nie dzieje. Cztery osoby prowadzą tylko monotonną, chwilami z najwyższym trudem pod­trzymywaną rozmowę, z której wy­nika, iż człowiek jest samotny, po­rozumienie między ludźmi prawie niemożliwe do osiągnięcia. Znamien­ne, że osoby te to pensjonariusze zakładu dla umysłowo chorych, czy może sanatorium dla nerwicowców. Wnioski, do których w trakcie roz­mowy dochodzą, a które streszczają się nieraz w okrągłych aforyzmach, obłęd ich stawiają jednak pod zna­kiem zapytania. Sam Storey, choć zwykle odżegnuje się od komento­wania swoich utworów, zaznacza, iż ludzi takich, jakich pokazał w sztu­ce, spotkać można wszędzie: to jed­ni z nas. Być może chodzi tu także o swoisty teatr w teatrze: rzecz dzieje się istotnie w domu waria­tów, lecz obok szaleńców znajdują się tam ludzie normalni, którzy obłęd symulują. Chcą w domu pozo­stać, szukając tam - paradoksalnie - schronienia przed szaleństwem świata. Te spekulacje prowadzą nas zapewne zbyt daleko, są jednak usprawiedliwione. "Dom" należy do utworów, o których zwykle powia­da się, iż są "metaforyczne". Jedno­znaczna interpretacja jest tu zatem ryzykowna, sens sztuki, jak "za­świadczają" komentatorzy - wy­kładać można w bardzo różny spo­sób. Liczne aluzje w tekście pozwa­lają na przykład przypuszczać, że ty­tułowy dom to na dodatek metafo­ra Anglii.

Niezależnie od tego, jak szeroki margines swobody pozostawia sztu­ka swoim interpretatorom, wydaje się ona być niesłychanie trudna do realizacji scenicznej; realizacji, któ­ra wywoła prawdziwe zainteresowanie widzów zamiast mechanicznych skojarzeń z modnym kiedyś reper­tuarem. Trudności te wydają się istotne zwłaszcza w naszym teatrze, gdzie inscenizacje rozpisanych na głosy wątków filozofii egzystencjal­nej nie mają najlepszych tradycji a gra w symbole, natrętne poszukiwa­nia "drugiego wymiaru", maskują najczęściej bezmyślność. O tym, jak łatwo filozoficzne głębie stają się in­telektualną płycizną wiedzą najle­piej ci wszyscy, którzy poddali się torturom "metaforyczności" , ostat­nich przedstawień Teatru Studio.

Wiesław Górski - młody reżyser wrocławskiego przedstawienia ("Dom" to jego debiut na scenie za­wodowej) - nie pokusił się na szczęście o pomysły, mające sztucz­nie zwielokrotnić "wymiary" utwo­ru, podteksty wydobył zaś dyskret­nie, subtelnie cieniując dialog. W przedstawieniu jest tylko jeden obraz. Na pierwszym planie, na tle czarnych ścian białe, odrapane me­ble ogrodowe: "metalowy stolik... przy nim dwa metalowe krzesła". Tu rozmawiają ze sobą mieszkańcy do­mu. Rozmawiają - a raczej mówią i dialog ten jest dla nich tym, czym za chwilę będzie mechaniczny spacer: jedynym sposobem zabijania czasu. Harry (Bogusław Danielew­ski) zamknięty w sobie, jakby nie­obecny, odpowiada półsłówkami na wynurzenia swego towarzysza. To rola prowadzona konsekwentnie do końca spektaklu. Jack (Igor Przegrodzki) rozgadany, trochę farsowy, przypomina dorosłe dziecko, mo­mentami żałośnie bezradne. Publicz­ność śmieje się raz po raz, lecz na dobrą prawę nie bardzo wiadomo, czy w paplaninie "śmiesznych sta­ruszków" rozpoznaje także swoje codzienne rozmowy, "mowę-trawę", powszednie wyrzekania, kończące się niezmiennym "trzeba ciągnąć swój wózek, jakoś tam będzie".

Panie, które w następnej scenie znajdują się na miejscach panów, zachowują się inaczej: są niespokojne, plotkują, intrygują, ich niedwu­znaczne żarciki i aluzje dotyczą zwykle czynności seksualnych. Marjorie (Irena Remiszewska) i Kathleen (Iga Mayr) nie chcą być ska­zane wyłącznie na swoje towarzy­stwo, nie zrezygnowały jeszcze z bardziej atrakcyjnego spędzania cza­su, nie mają też jednak większych złudzeń. Z radością przyjmują za­proszenie panów, umawiają się z nimi na pogawędkę. Lecz spotkanie to, po którym obie strony obiecują sobie zbyt wiele, przyniesie same rozczarowania. Nie udaje się prze­kształcić domu w "szczęśliwą przy­stań". Jego mieszkańców nie stać nawet na gesty tak proste, jak uś­cisk ręki - naturalny a nie wymu­szony. "No cóż - powiada Harry - przybieramy różne kostiumy". Panie żądają wprawdzie zrzucenia masek, lecz same nie prowadzą ucz­ciwej gry. Interesują się przeszłoś­cią, szukając w niej tanich sensacji. A panowie, dla których przeszłość to coś głęboko intymnego i być może niezrozumiałego, milczą, lub - co na jedno wychodzi - zaczynają roz­mawiać o pogodzie. Rzeczą najbar­dziej ludzką jest podobno umiejęt­ność oszczędzenia komuś wstydu.

Dzięki konsekwentnej i "czystej" reżyserii wrocławski "Dom" jest czymś więcej niż spóźnioną powtór­ką z "czarnej dramaturgii" czy tea­tru absurdu. Nie staje się jednak teatralnym wydarzeniem. O przed­stawieniu dość szybko się zapomina. Nie jest to chyba wina teatru. To raczej Storey'owi nie wyszło.

P.S. Przedstawienie, które ogląda­łem, zbiegło się z miłą uroczystością: jubileuszem 30-lecia pracy arty­stycznej Igora Przegrodzkiego. Kil­ka słów wypowiedzianych przez Ju­bilata po zakończeniu spektaklu stworzyło atmosferę, która mogła być jednym z nielicznych dowodów na to iż dzisiejszy widz teatralny to niekoniecznie człowiek z tempe­ramentem biurokraty.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji