Artykuły

Nudny dom

PIERWSZE wrażenie: skrzypiąca brama, z mroku wychyla się rysunek domu, surowy oszczęd­ny pejzaż, z lewej strony zwalisty, ciężki mur, na środku sceny, bliżej widowni biały stolik i dwa krzesła. Smutny widok. Człowiek wychodzą­cy zza muru ma twarz zmęczoną, wy­gaszone spojrzenie, nieobecny wzrok. Idzie wolno, w jakimś beznadziej­nym stanie psychicznym, dotknięty jakimś okrutnym ciosem losu, czu­je się to ze sposobu, w jaki się po­rusza, z ruchu oczu, z wyrazu zacho­wania. Nachodzą myśli: Wielka ka­tastrofa dotknęła tego człowieka, przeżył dramat, pod którym się załamał, pozostawił za sobą świat, do którego nie ma powrotu.

Dwa krzesła podpowiadają, że ktoś tu siedział, odszedł, ale znowu wró­ci. Puste miejsca pozwalają na harce wyobraźni. Dom, w perspektywie jakby oddalający się, ale bardzo wy­raźny, nie sygnalizuje żadnego życia. Coś ze scenerii umierania, a może już śmierci. Ale oto i człowiek. A więc przeniesieni jesteśmy do wnę­trza domu, wkradamy się do jego okrutnych tajemnic. Mężczyzna wy­biera jedno z krzeseł, siada, oddaje się zadumie, przywołuje na pamięć niegdysiejsze obrazy, coś wspomina, mięśnie twarzy łagodnieją, refleksyj­ny uśmiech, jakieś ciepło w rysach. I oto drugi mężczyzna, z laską, rów­nież w kapeluszu, dostojny, noszący swoją godność z nadmierną przesa­dą. Pierwszy Harry, czyli Bogusław Danielewski, drugi Jack, czyli Igor Przegrodzki. Wiadomo, co dalej. Je­żeli spotykają się dwaj ludzie, praw­dopodobnie zacznie się coś między nimi dziać. Będzie jakaś rozmowa. Zacznie się dramat, albo wspomnie­nie dramatu. W każdym razie coś ważnego. I oto czego jesteśmy świadkami? Dwaj panowie mówią językiem, który jest nam znany.

Skąd my to znamy? Z własnego do­mu, z ulicy, z biura, z zebrania? Ten sam ton, ta sama atmosfera udawa­nego zainteresowania, te same wią­zania logiczne.

Już po pierwszych zdaniach wie­my, że dwaj panowie nie mają so­bie nic do powiedzenia. Udają, że mówią, udają, że są ciekawi siebie, że przejmują się swoimi wyznania­mi. Padają zdania banały, zdania pu­ste, zdania, konwencje, zdania maski. Czuje się tylko, że pod tą siatką zo­bojętniałych znaczeń, pod tą skoru­pą słów, gdzieś w głębi płynie inne życie, dramatyczne, skrywane, płynie innym nurtem. A może już nie ma i tego życia? Może nie ma żadnego życia, tylko ślad życia, zapisany w mowie, w zmęczeniu ludzkim, w agonii wartości? Sprawa nie jest ja­sna. Interpretacje różne.

Czy to dom wariatów? I tak i nie. Nie tylko dom wariatów. Czy to An­glia, metafora załamania systemu? Pękająca konstrukcja życia społecz­nego? Może można taką filozofikę przyjąć. Można. Czy to kompromita­cja języka, który nie może, nie po­trafi unieść ciężaru prawdy wewnę­trznej człowieka, prawdy w ogóle, jeśli taka jest? Zaiste, coś w tym mo­że być.

Autor, David Storey, operuje pew­nym, łatwym zresztą do wykrycia, mechanizmem skojarzeń, mechani­zmem absurdów, związków znacze­niowych, które śmieszą, ale nie ba­wią, choć można się śmiać. Po wy­kryciu pierwszego łańcucha, wiado­mo, jaki już będzie następny. Łań­cuch asocjacji po pierwszych dwu­dziestu minutach zaczyna nużyć, mę­czy jego jednostajność, monotonia sensów, wiem, że niczego odkryw­czego nie mogę się spodziewać, czu­ję to, i to się sprawdza. Te same schematy w siatce języka. Zresztą, kompromitacja języka, czy kompro­mitacja masek, w tak grubo szytych scenach, to za mało. Informacja, że mówimy banałami, że zakładamy maski, że jesteśmy skazani na niepo­rozumienie, to nic nowego. Pozosta­je prawda artystyczna. I ona się tu­taj załamuje. Nie można ciągnąć przez blisko dwie godziny tego sa­mego tonu. Owszem, jest to ton kon­sekwentny, rysunek postaci również, rytm porozumień także, tylko, że wszystko razem trudne do zniesie­nia przez dwie godziny. Zdaje się, że reżyserowi, Wiesławowi Górskiemu, który czuł zresztą klimat tej ni to groteski, ni tragifarsy, zabrakło od­wagi do ostrzejszych cięć tekstu, do radykalnych zmian melodyki spekta­klu, do ożywienia tempa, które swoją statyczną formą, osłabiało pulsowanie myśli. Aktorsko spektakl się wybro­nił, bo i panowie, Bogusław Danie­lewski, Igor Przegrodzki i Adam Dzieszyński, i panie Irena Remiszew­ska i Iga Mayr unieśli ciężar tych w końcu trudnych do atrakcyjniejszej interpretacji ról. Malunki postaci były starannie zindywidualizowane, portrety psychiczne konsekwentnie realizowane, stylistyka przedstawie­nia utrzymana na tej samej wysokości, słowem, miało się wrażenie, że reżyser kazał nam uwierzyć w teatr kukiełek, z drugiego planu sygnalizując jedynie, że jest jeszcze inne życie. Życie jakiegoś domu, do któ­rego nigdy nie będziemy mogli wejść. Bramy, ciężkie, stare, zgrzy­tające zamknęły się już przed naszy­mi oczami. Zabawa w teatr skończona.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji