Artykuły

Dom Storeya czyli co kto chciał powiedzieć

Najpierw śpiewa Jerzy Połomski, oczywiście z taśmy, fragment ckliwego przeboju "Gdzie jest mój dom praw­dziwy...". Motto to dość tanie, ale niech tam, nie bądźmy drobiazgowi. W chwilę potem słychać zgrzyt kotary-kurtyny, umieszczonej w głębi sceny, która odsłania fragment dalekie­go pleneru: mały domek w smutnym krajobrazie. Na pierwszym planie świa­tło wydobywa część większego domu z oknami zabitymi deskami i stertą cegieł walających się obok. Dwa bia­łe ogródkowe krzesełka i stolik uzu­pełniała, interesująco zakomponowaną scenerię, w której będą się toczyć dwa najbliższe akty.

Toczyć to za wiele powiedziane. W "Domu" Storeya, podobnie zresztą jak w większości sztuk współczesnych, nie ma akcji. Zastępuje ją wymyślona przez dramaturga sytuacja mniej lub bardziej określona, w której zostają umieszczeni bohaterowie. W tym kon­kretnym przypadku podobnie jak w wielu innych utworach jest to miejsca odosobnione - szpital lub zakład dla psychicznie chorych - albo jeśli kto woli dom w sensie ogólniejszym czyli świat, w którym ludzie są skazani na izolację, czy przebywanie w stałych, zamkniętych układach.

Bohaterów mamy czworo, angielskich gentlemanów i dwie kobiety raczej z nizin społecznych. Piąta osoba ma zadania głównie mimiczne, którymi wy­pełnia - i to skutecznie czas między dialogami.

Dialogi są różne. Składają się na nie zarówno zwykłe rozmowy tzw. z życia, wymiana zdań, jakiej się do­konuje na ulicy, w kawiarni; momen­tami nabierają one pozornie głębszego wymiaru, chwilami znów, mimo że prowadzą je dwie osoby, zamieniają się w monologi. Uściślijmy, w części realistycznej dialogi są najlepsze, zwłaszcza wtedy, gdy dochodzi w nich do głosu typowo angielskie poczucie humoru.

Tyle by się dało mniej więcej po­wiedzieć o "Domu" Storeya, pomija­jąc oczywiście rozważania filologiczne to znaczy co zostało zapożyczone z Becketta, co z Pintera, Weskera itp. Co zaś autor chciał przez to powie­dzieć, że przypomnę klasyczne szkolne pytanie, to już należy sobie wymyśleć samemu. Taka jest przecież zasa­da gry między widzem a teatrem współczesnym.

Słuszniejsze będzie pytanie inne - co chciał powiedzieć reżyser. O ile mogę sądzić Wiesław Górski (młody, i jak twierdzi Zygmunt Hubner, zdol­ny adept w zawodzie) kazał nam się zamyśleć nad nędzą ludzkiego istnienia, że użyję - zresztą przez spek­takl sprowokowana - tak górnolotne­go wyrażenia. Między innymi zaś nad tym, jak to się nie możemy między so­bą porozumieć, jak udajemy innych niż jesteśmy w rzeczywistości, jak nam jest z tym źle itd..., podobnych zna­nych skądinąd sformułowań można by przytoczyć więcej. Poza tym reżyser powiedział, albo raczej pokazał, że potrafi sprawnie poprowadzić spektakl, operować nastrojami, na ogół nieźle kierować aktorem.

Piątka wykonawców zaprezentowała dobre, rzetelne rzemiosło. Najbardziej sobie cenię propozycję Igi Mayr (śmia­ło i odważnie i niebanalnymi środ­kami pokazała postać starzejącej się wulgarnej kobiety), Bogusława Danie­lewskiego (prostota, wewnętrzne sku­pienie złożyły się na bardzo ciepłą subtelną sylwetkę Harrego) i Adama Dzieszyńskiego. Wystąpili także Irena Remiszewska i Igor Przegrodzki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji