Artykuły

Kiedy wodzirej śpiewa la-la-la-la

"Wodzirej" w reż. Remigiusza Brzyka w Teatrze IMKA w Warszawie. Pisze Marek Kubiak w serwisie Teatr dla Was.

"Kiedy się nagle zachce śpiewać, a tekst ci nie jest znany,

Nie musisz się na siebie gniewać, już problem rozwiązany...."

Z sali balowej na zaplecze docierają odgłosy zabawy tanecznej; za nieprzezroczystą kotarą widać zamglone błyski kolorofonów i postaci; zanim wszystko stanie się widoczne, będzie już oczywiste dla widzów, że teatralna adaptacja "Wodzireja", w reżyserii Remigiusza Brzyka, plasuje się bardzo blisko wersji filmowej. Dlatego nie będzie łatwo obronić jej zasadności w uwspółcześnionym wydaniu. O ile bowiem film Feliksa Falka idealnie wpisywał się w epokę niemalże codziennej walki o to, by w balansowaniu między osobistą godnością, a cwaniactwem i kolesiostwem wymuszonym reżimem nie stracić równowagi i nie wychylić się niebezpiecznie w którąś ze stron za mocno, o tyle ta sama historia wpisana w scenerię dzisiejszego wyścigu szczurów wypada raczej blado, razi powtarzaniem tych samych schematów i pomysłów. Trochę jest tak, jakby stworzyć prześmiewczy traktat przeciwko "prawdom objawionym" i papce, jaką spece od osiągania sukcesu i mistrzowie skuteczności osobistej wtłaczają do głów pogubionym karierowiczom; jednocześnie samemu wierzyć w te poradniki dla współczesnych Michałów Aniołów, rzeźbiących swoje postaci na wzór i podobieństwo Dawida.

"...Ogromna możliwości skala kryje się w jednym słowie la, la"

"Piosenka radość w nas rozpala (la, la, la), wspólnego śpiewu rośnie fala..."

I choć paraleli między tamtą a obecną epoką faktycznie jest dość sporo, nie uzasadnia to jeszcze tworzenia teatralnej kopii doskonałego filmu z wyśmienitą rolą Jerzego Stuhra. Jeśli miał to być w zamyśle alarmujący sygnał ku przebudzeniu pokolenia korpo-karier i chęci osiągnięcia łatwego sukcesu kosztem permanentnego "dawania ciała", to cała para poszła w gwizdek. Jedynym ciekawym pomysłem wydaje się być wplecenie w tę historię jednej z ról kreowanych przez Ewelinę Żak (notabene najbardziej sprawnej aktorsko uczestniczki tego przedsięwzięcia) - kiedy bowiem na scenie pojawia się audio-bóg, zdajemy sobie sprawę, że w opowieści o niezbyt etycznie jednoznacznych perypetiach Lutka Danielaka jest obszar dla ciekawych rozwiązań; szkoda tylko, że jest to przestrzeń niczyja i niewykorzystana.

"...Gdy płyną dźwięki tej piosenki, każdy się robi w sercu miękki."

Być może gdyby uwolnić się od nachalnego wtłaczania widzom przepisu na to, co jest w życiu dobre, a co złe, porównanie spektaklu prezentowanego w Teatrze IMKA z kinem moralnego niepokoju nie wypadłoby tak kiepsko. Monolog-donos Lutka - tekst o kolosalnym ładunku emocji i znaczeń - tutaj kompletnie nie wybrzmiewa i aż szkoda, że to kolejny dowód na zmarnowany potencjał przedstawienia. I nie pomogą zastosowane efekty wizualne, nieźle nawet pomyślana gra świateł, czy rozmieszczenie akcji w kilku bardzo rozległych planach... Na dźwięki tej piosenki trudno się zrobić w sercu miękkim.

Tak oto spektakl mierzący się z problemem tzw. straconej generacji, sam w sobie nie szczędzi "pokoleniowych rozczarowań" swoim adresatom. Dzięki uwspółcześnionemu "Wodzirejowi", niestety, nikt się nie stanie ani lepszy, ani mądrzejszy; a ci pogubieni i mniej czujni wręcz mogą utwierdzić się w swoich postawach i przekonaniach, którymi sami sobie zrobią krzywdę.

Ktoś powiedział kiedyś, że jeśli w piosence pojawia "la-la-la", to najlepszy dowód na to, że jej autor nie miał pomysłu na tekst i desperacko wypełnia pustkę pozbawioną znaczenia brzmiącą wdzięcznie zapchajdziurą. Tutaj owego "la-la-la" tytułowy wodzirej zdecydowanie nadużywa, gubiąc po drodze i spryt i finezję i większy sens tekstu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji