Artykuły

Mówić-powiedzieć, słuchać-usłyszeć

"Łysa śpiewaczka" w reż. Macieja Prusa w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Marek Kubiak w serwisie Teatr dla Was.

Kto by dzisiaj chciał wracać do "Łysej śpiewaczki"? Wydaje się, że na jej temat powiedziano już wszystko i przepracowano ten tekst na tyle możliwych sposobów, że nikogo już nie zaskakuje osobliwość dramatu Ionesco. Zatem kto? Ano ten, kto - choć to nie takie proste - z pokorą raz jeszcze pochyli się nad tym utworem, uwolni się od tego, co już dawno o nim słyszał, czytał i wiedział wcześniej. Dzięki temu właśnie Maciejowi Prusowi udało się stworzyć inscenizację świeżą i idealnie wprost odnoszącą się do naszej współczesności, do czasów, w których zalewa nas zewsząd potok słów bez kompletnego związku i znaczenia. XXI wiek wraz ze swoją łatwością w dostępie do codziennego komunikatu, krótką żywotnością werbalnego przekazu liczoną już niemalże w minutach, papką słowną, którą żywią nas media i pauperyzacją języka potocznego, sprowadzanego już niejednokrotnie do narracji komiksowej boom-bach-bach, rozleniwił nas do tego stopnia w sposobie porozumiewania się ze sobą, że mówiąc nawet tym samym językiem coraz rzadziej się rozumiemy. W czasach powszechnego LOL-owania się ze wszystkiego, zdecydowanie zbyt częstego okrzyku wzywającego kogoś tam nadaremnie - OMG, czy najbardziej czytelnego wyrazu zdziwienia, niedowierzania i oburzenia 3 in1 - WTF?!, coraz częściej gubimy znaczenie i mówimy, żeby mówić; bez troski o to, co chcielibyśmy wyrazić.

Zatem kiedy po raz kolejny dochodzi - tym razem na deskach Teatru Narodowego - do spotkania Państwa Smith i Państwa Martin, wśród ich absurdalnej nie-rozmowy, oderwanych kwestii wypowiadanych jakby w eter, a nie koniecznie do siebie nawzajem, odkrywamy nagle, że Ionesco stworzył coś wizjonerskiego na ponad pięćdziesiąt lat, zanim ta era pseudo-komunikacji w ogóle nastała. Paradoksalnie im mniej spójne i logiczne są wypowiedzi bohaterów sztuki, tym większego sensu można się w nich doszukać. Sceneria domu Państwa Smith, swoim chłodem marmurowych posadzek i ścian oraz bardzo skąpym wystrojem, też do złudzenia przypomina bezemocjonalny dyskurs dwóch par, przerywany jeszcze bardziej odrealnionym pojawieniem się służącej i strażaka, na próżno poszukującego pożaru w domu gospodarzy. Czas komunikowany przez rozregulowany elektroniczny zegar na ścianie salonu też nie ma tu większego znaczenia. Cały szkopuł tkwi w tym, że przywiązanie do tego, co tradycyjne w dramacie, w przypadku "Łysej śpiewaczki" najlepiej posłać w zapomnienie. Już sama forma sztuki uzmysławia nam również swoistą współczesną schizofrenię; z jednej strony wciąż gnamy za "nowym", jeszcze nieodkrytym i niezgłębionym, a kiedy wreszcie serwuje nam się taki tekst jak ten, zaczyna nas gdzieś tam niepokoić brak wszystkiego tego, do czego przywykliśmy przez lata. Ionesco zlepiając ten absurdalny scenariusz musiał bawić się doskonale, tasując zdania z podręczników do języka angielskiego, a siła humoru efektu końcowego świadczy o tym, że nie mamy tu do czynienia z żadnym rodzajem przypadkowości, ale ze zręczną manipulacją autora.

Dzięki układowi widowni, rozlokowanej po obu stronach sceny, podczas spektaklu w Teatrze Narodowym mamy możliwość dyskretnego podglądania reakcji widzów z naprzeciwka. A tu cały wachlarz emocji wyrysowanych nieświadomie na twarzach - od zdziwienia, beztroskiego śmiechu, kompletnej konfuzji, po oznaki kapitulacji, bo przekaz ze sceny nie trafia na podatny grunt.

Inscenizacja Macieja Prusa broni się doskonale dzięki wybitnej grze aktorskiej - Ewa Wiśniewska i Artur Żmijewski idealnie operują nie-dialogiem małżeńskim, obrazującym nudę i bezmyślne wypełnianie niekomfortowej ciszy w związku dwojga ludzi. Para Seniuk - Mikołajczak służy jako przykład niemożności dogadania się, mimo mówienia o tym samym i w gruncie rzeczy tym samym językiem. Anna Seniuk (Pani Martin) jest filarem humoru słownego i jak mało kto z wyczuciem rozkłada akcenty, ujmując publiczność od pierwszych chwil, kiedy tylko pojawia się na scenie; barwą głosu i przepiękną dykcją urzeka Jacek Mikołajczak (ogromna szkoda, że tak rzadko widuje się go w spektaklach warszawskich teatrów); brawurowym i energetycznym wkroczeniem w akcję ubarwiają przedstawienie Beata Fudalej (w roli służącej Mary niczym Stańczyk celnie konkluduje swoim komentarzem, to co do tej pory widzieliśmy na scenie) i Grzegorz Kwiecień (Kapitan strażaków).

I tak okazuje się, że w czasach, kiedy "mówić" dawno przestało być tożsame z "powiedzieć", a "słuchać" bynajmniej nie musi oznaczać "usłyszeć", warto wracać do starych znaczeń, żeby nie skończyć jak "łysa śpiewaczka, która od lat czesze się tak samo".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji