Zanim staniesz się gwiezdnym pyłem
Ciemność i światło stanowią ramę, w którą Agnieszka Holland wpisała wystawienie "Dybuka", ale nie są one tu prostym przeciwstawieniem dobra i zła, do jakiego przyzwyczailiśmy naszą wyobraźnię. Ciemność, "coś jak niebo albo otchłań" - czytamy w didaskaliach sztuki Szymona An-skiego. Zdanie, zapisane ponad 70 lat temu, odzwierciedla fundamentalny niepokój człowieka. Co stanie się po śmierci, co było na początku, przed żywotem? Energia duchowa tych pytań pozostaje niewyczerpana.
Na początku przedstawienia Agnieszki Holland jest ciemność. Czarne tło, na którym wyświetla się sen o zaręczynach Lei i Chanana. Są dziećmi, ich dłonie spotykają się i rozchodzą. Kto śni ten sen? Oni oboje, już jako dorośli ludzie, próbujący odpowiedzieć na pytanie, dlaczego czują się tak sobie bliscy. On, były student jesziwy z dyplomem rabina, o którym chodzą słuchy, że mistyk, i ona, córka bogacza, która wyraźnie więcej widzi i czuje. A może ten sen to biblijny tardemah, który zsyła Bóg, aby powiadomić człowieka o swoich planach? Ciemność pierwszej sceny zrymuje się z ciemnością sceny końcowej, kiedy bohaterowie zostają sami, a pokój, gdzie jeszcze przed chwilą się znajdowali, podobnie jak towarzyszący im ludzie, znikają. Lea i Chanan zostają sami, umarli. Choć widzimy tylko ciemność, zarazem patrzymy na nieprzeniknione. Rozlega się śpiew, ten sam, który otwierał spektakl: "Gdy los twą duszę spycha w mrok, w tę otchłań nieprzebytą, uwierz, że jest w tym wielki sens, że sens w tym jest nadludzki. Bo wiedz, że kiedy spadasz w dół, właśnie z upadku duszy, rodzi się twoich skrzydeł moc, co cię uniesie w niebo".
REALISTYCZNA SZTUKA O MISTYCZNYCH LUDZIACH
Sam An-ski określił ponoć swój utwór jako "realistyczną sztukę o mistycznych ludziach". Tej intencji dzieła wierna pozostała Holland, która znalazła artystyczny sposób na wydobycie mistycznej esencji ze śmiertelnej człowieczej gliny i pokazanie jej z naoczną oczywistością. Nie po raz pierwszy zresztą reżyserka sięgnęła po legendę czy baśń. Jej francuski film "O1ivier, O1ivier", współczesna okrutna bajka dla dorosłych, pozostaje utworem tajemniczym, o doskonałej formie, przywodzącej na myśl grecką tragedię...
"Dybuk" Holland został opatrzony podtytułem "między dwoma światami". Dybuk - czyli według folkloru żydowskiego dusza zmarłego grzesznika, która zamieszkała w ciele osoby żyjącej. W historii Chanana, który stał się dybukiem i wstąpił w Leę, w ich niespełnionej miłości, czuje się faustyczną wolę mocy, która choć ginie i przegrywa z ludzką historią, staje się nieśmiertelna, a romantyczność tego przedstawienia nasuwa skojarzenie z Mickiewiczowskimi "Dziadami". Ale bynajmniej nie tak wystawiano "Dybuka" w międzywojennej i powojennej Polsce. W centrum każdej inscenizacji stoi pytanie, do kogo się mówi. To pytane Holland potraktowała poważnie i twórczo. W pewnym sensie jej "Dybuk" sam tworzy swoją publiczność, wyjmuje ją z jej pośpiechu i zniecierpliwienia i wrzuca w przestrzeń gęstą od znaczeń. Ta realistyczna sztuka o mistycznych ludziach formułuje pytanie: co się stało z naszą duchowością? Jak wykorzystaliśmy swój czas?
Chanan, pochłonięty kabalistyczną wiedzą, wieszczy o świętości, która jest nawet w Szatanie, o grzechu, który należy przetworzyć w dobro, pragnie przemienić świat. W upadek jego duszy zaangażowane są duchowe moce, których nawet z imienia nie wolno wymówić, nie narażając się na niebezpieczeństwo. Z upadku duszy rodzi się skrzydeł moc - śpiewa chór - istnieją więc ryzyko duchowe i własna droga. Istnieją czy istniały? Nasza duchowa sytuacja zmieniła się, choć nie wygasł egzystencjalny niepokój. W "Olivier, Olivier" bohater, w którego być może także wcielił się dybuk - dusza zamordowanego chłopca - na pytanie, czy chciałby, aby zmienił się świat, odpowiada szczerze: "Nie, mam to gdzieś". Nie rosną już skrzydła, nie istnieje duchowa moc, są tylko rozrzucone po kuli ziemskiej dworce, gdzie szuka schronienia bezdomna ludzkość.
BARDZIEJ OBCY, NIŻ TEATR Z CHIN
Pierwsza polska inscenizacja "Dybuka", w tłumaczeniu i reżyserii Andrzeja Marka (1925), przybliżała widowni odmienność obyczajowości żydowskiej, a ponieważ An-ski uchodził wówczas za wskrzesiciela misterium, inscenizacja kładła nacisk na obrzędowość widowiska. Po Łodzi przyszła kolej na Warszawę, gdzie krytycy odnotowali z największym zdziwieniem, że taki "egzotyzm niemal azjatycki istnieje podobno u nas, o ścianę zaledwie". Teatr żydowski był, jak zauważył Jakub Appenschlak, "bardziej Polakom obcy, niż teatr z dalekich Chin".
"Dybuk" cieszył się powodzeniem, a na zainteresowanie sztuką miały także wielki wpływ legendarne, utrzymane w tonie ludowego misterium, przedstawienia Trupy Wileńskiej. Zestawiano sztukę An-skiego z dramatem romantycznym i Wyspiańskim, a Boy-Żeleński wyznawał, że najsilniejsze wrażenie wywarło na nim "obcowanie żywych ze zmarłymi, ta nieprzerwana ciągłość między życiem doczesnym a życiem pozagrobowym, które można pojmować jak jedną z płaszczyzn naszego życia wewnętrznego".
Również pierwsze występy w Polsce (1926) hebrajskiego teatru Habima przyczyniły się do sławy "Dybuka". O tym teatrze z Rosji, założonym w 1918 roku i znajdującym się pod opieką Stanisławskiego i Wachtangowa, niewiele wiedziano, gdyż już wówczas działała żelazna kurtyna. Centralną osią sztuki w ujęciu Habimy była scena z udziałem żebraków i żebraczek. Pisano między innymi: "Ta masa przez życie krzywdzonych i deptanych, co się kuli i przyczaja, to wydaje groźne pomruki przeciw obżerającym się gościom weselnym, to tańczy obowiązkowy taniec z narzeczoną, ironiczny przedsmak czegoś straszniejszego od śmierci, pełen zgryźliwego zadośćuczynienia". Prasa w języku jidysz przychylnie przyjęła "Dybuka", ale antysyjonistyczny Bund wykorzystywał przedstawienie do atakowania Habimy. Dyskutowano również problem "żydowskości" przedstawienia. Dla jednych krytyków był w nim ukazany chasydzki świat, dla innych, w tym dla Słonimskiego, nie było żadnych wartości specyficznie żydowskich. Niemniej do teatru waliły tłumy, a Wilam Horzyca zapisał: "Byłem niegdyś siedem razy na przedstawieniu Dybuka w Habimie, zawsze nim wstrząśnięty, chociaż poza Halleluja i amen nie znam słowa po hebrajsku".
Z tej wachtangowskiej inscenizacji odpytywano po latach Andrzeja Wajdę, kiedy zrealizował "Dybuka" w Teatrze Habima w Izraelu. Sama fabuła jawiła się tamtejszym krytykom jako materiał dla teatru lalkowego, a to, co cenne w opinii recenzentów, czyli społeczna wymowa tańca żebraków, było właśnie wachtangowskie. Nie trzeba dodawać, że podobny sens był obcy wersji oryginalnej. Co ciekawe, Wajda usunął w ogóle ową scenę ze zrealizowanego później z zespołem Starego Teatru przedstawienia, które obejrzała między innymi publiczność nowojorska.
W powojennej Polsce powstały trzy ważne inscenizacje "Dybuka". W Teatrze Żydowskim (1957) w reżyserii Chewela Buzgana i opracowaniu dramaturgicznym Abrahama Morewskiego; wystawienie w tłumaczeniu wierszem przez Ernesta Brylla w krakowskim Teatrze Starym (1988) - reżyserowane przez Wajdę we współpracy z Chananem Snira z Teatru Habima w Tel Awiwie oraz wprzęgnięta w obchody 50. rocznicy powstania w getcie warszawskim łódzka premiera w Teatrze im. Stefana Jaracza (1993) w reżyserii Waldemara Zawodzińskiego i przekładzie Michała Friedmana.
Nietrudno domyślić się, że wszystkie te wystawienia łączył kirkut, który w sensie dosłownym pojawił się na przykład w interpretacji Wajdy, jako stały element scenicznej przestrzeni. "Dybuk" z widokiem na żydowski cmentarz przywracał kulturze polskiej dzieło zamordowanego narodu. Wajda nadał "Dybukowi" wymiar "Dziadów", a wędrówka dusz została przez niego potraktowana jako wspólny, chasydzki i polski motyw kultury. W inscenizacji Zawodzińskiego postacie symboliczne, jak na przykład Śmierć, występowały w czarnych płaszczach i wysokich czarnych butach. "Dybuk" po Zagładzie musiał sprostać problemom, które narzucały formie artystycznej chwiejną równowagę. Nie na darmo w sztuce An-skiego Chanan marzy o zdobyciu Tiferet czyli Piękna, które obok Wiedzy odpowiedzialne jest za równowagę, a więc harmonię części i całości, jaką według Kabały tworzy Drzewo Życia, zbudowane z emanacji boskiej światłości.
NA DŁUGIE I PEŁNE ŻYCIE
"Wszystko, co Bóg stworzył, ma w sobie iskrę świętości" - mówi Chanan i te słowa wypowiedziane w sakralnej przestrzeni, w bóżnicy, tak jak umieścił je pierwotnie An-ski i powtórzyła za nim z prostotą wielkiej kreacji Agnieszka Holland, nadają historii inny wymiar. Tu nie chodzi o pojednanie, ani o obrzęd, a nawet nie o pamięć, która przecież zawsze rejestruje jakieś zbiorowe zapomnienie, ale o rzeczywistość.
Wiemy od niedawna, że umierając, stare gwiazdy wybuchają albo wyrzucają swoje zewnętrzne warstwy i tworzą mgławice, kolorowe jak obrazki w kalejdoskopie. W środku każdej mgławicy świeci mały gorący rdzeń gwiazdowy, który, gdy ochłodzi się, zniknie. Taki proces czeka również nasze Słońce, które umierając stanie się, podobnie jak inne gwiazdy, wielką fabryką pyłu międzygwiezdnego. Przez teleskop Hubble'a w prześwicie między chmurami pyłu można zobaczyć gwiazdy, często o wiele starsze od Słońca. Nie można oprzeć się wrażeniu, że wyglądają jak drogocenne kamienie na wystawie u jubilera. Dla wielu współczesnych mgławica planetarna jest obrazem wieczności, znakiem tego, czym człowiek będzie po śmierci.
Zanim staniesz się pyłem, uczy wszechświat, będziesz mgławicą. Jak mówi Lea, "człowiek rodzi się przecież na długie i piękne życie. A kiedy umiera przed czasem, to gdzie podziewa się jego nieprzeżyte do końca życie? Jego radość i jego cierpienie? Jego myśli, których z braku czasu nie zdążył przemyśleć, jego czyny, których nie zdążył spełnić? Gdzie to wszystko się podziewa? Gdzie?"
Życie ludzkie, tak jak świeca, musi się do końca wypalić, aby mogło się stać. Dlatego między dwoma światami Agnieszki Holland spotykamy żywych, którzy, choć umarli dla świata, to nie umarli dla swojej własnej możliwości życia, dla swojego losu. Ich życie nadal się toczy, choć niewidocznie. Nie przeżyte przez nich jeszcze radości i cierpienia, nieprzemyślane myśli i niespełnione czyny są nadal przed nimi. Podobnie dzieje się z twórczością Hanny Krall, której czytelnicy śnią nieraz życie jej bohaterów. Młoda dziewczyna, której przyśniła się bohaterka "Zdążyć przed Panem Bogiem", podczas jednego ze spotkań z pisarką dokładnie opisała, jak ta kobieta wyglądała, po czym dodała zapamiętany ze snu szczegół: "W pokoju stał owalny stół". "Owalny - dziwi się i zamyśla Krall. - Muszę spytać Edelmana, czy tam był owalny stół"...
"Opuściłem twoje ciało i wracam do twojej duszy" - mówi w ciemnościach Chanan do Lei, jak kabalistyczna Wiedza do Piękna z Drzewa Życia, jak zwiastun kosmicznej harmonii. A światło? No właśnie - światło jest niewypowiedziane. Bywa płomieniem świecy, który zdmuchuje Bóg, ale świeca nadal płonie. Zwykli śmiertelnicy czytają w jej blasku świat. Dopóki pozostaje możliwość, choćby jej cień, wszystko trwa. Na wieki.
PS. Dzieje polskich inscenizacji "Dybuka" relacjonuję za pracą "Teatr żydowski w Polsce", pod red. Anny Kuligowskiej-Korzeniewskiej i Małgorzaty Leyko, Łódź 1998