Chasydzki folklor - bez chagalizmów
"Dybuk" jest jedną z najpopularniejszych sztuk naszego stulecia. Jest w nim coś tajemniczego. Pobudza wyobraźnię. Napisany w 1914 roku, byt wielokrotnie wystawiany. Do historii przeszła inscenizacja hebrajskiego teatru Habima w roku 1922 w reżyserii Eugeniusza Wachtangowa. Jerzy Toeplitz wspomina, że Michał Waszyński przeniósł do swego filmu (ekranizacja "Dybuka" z roku 1938) całe sceny z tego spektaklu. "Dybukowi" przypisuje się też wpływ na niemiecki ekspresjonizm filmowy.
- Ta sztuka ma rzeczywiście ciekawą historię. Autor, Szymon Anski, dorastał w środowisku chasydzkim. Był chyba duchem niespokojnym i buntowniczym, jak jego bohater. Związał się z narodnikami, a później z Bundem. Studiował socjalizm. A potem, im bardziej robiło się rewolucyjnie, tym bardziej zagłębiał się w badanie starego żydowskiego świata. Wracał do korzeni. Takie przemiany zdarzają się ludziom. Pisał dużo, ale pozostał po nim tylko ten jeden dziwny dramat. Umarł zresztą na dwa miesiące przed premierą.
Dlaczego właśnie teraz postanowiła pani wyreżyserować (dla Teatru Telewizji TVP) tę sztukę?
- Mój najnowszy film "The Third Miracle" z Edem Harrisem jako księdzem, Arminem Mullerem-Stahlem, który grał już u mnie w "Gorzkich żniwach", i Anną Heche w rolach głównych, opowiadając o cudach mówi o mistyce katolickiej. Kiedy więc skończyłam film o księdzu - mam widać jakiś wewnętrzny przymus robienia filmów o księżach, jak Wajda o Żydach - pomyślałam o mistyce żydowskiej. Tradycja żydowska jest częścią mojej osoby.
Wygląda na to, że wkracza pani w okres mistyczny... Już w "Olivier, Olivier" wyczuwało się mistyczne nuty...
- Raczej mistyczne muśnięcie. W "Olivierze" istniał dylemat: realność czy wiara. We własnym, "prawdziwym" życiu trudniej o mistycyzm lub wiarę, na ekranie można spróbować. Gdy chce się dotknąć innego wymiaru, trzeba wykreować świat, w którym może się on objawić. Dlatego właśnie "The Third Miracle" i "Dybuk". Rzeczywistość pierwszego wymiaru może nam się w jakimś momencie znudzić, przychodzi ochota, by zajrzeć, co się za nią kryje. Po raz pierwszy chyba próbowałam to zrobić w "Olivier, Olivier".
Czy nie ulega pani wpływom modnych trendów New Age'u?...
- Dzięki modzie dostaje się pieniądze na tego rodzaju filmy. "The Third Miracle" pokazuje najlepiej moje podejście do sprawy. Kiedy np. Amerykanie zabierają się do "metafizyki", powstaje albo "Egzorcysta" czyli horror, albo satyryczna komedia z efektami specjalnymi. A ja zrobiłam poważny dramat psychologiczny z wyrazistymi postaciami bohaterów. I nagle okazało się, że w konwencji wybitnie realistycznej mogą zdarzyć się najprawdziwsze cuda. Zaskoczyłam wszystkich. Nawet aktorów. Cała historia wyszła szalenie naturalnie. Po prostu normalna rzeczywistość odsłania jakiś inny swój aspekt, inną możliwość. Nie jestem reżyserem kreacyjnym, nie tworzę symboli. Posługuję się konkretem. Moje symbole są rzeczowe. "Dybuka" potraktowałam podobnie, choć jest to opowieść o duchach i magii. Nic z poetyzowania, nic z ekspresjonistycznych klimatów lub romantycznej aury, jak w filmie Waszyńskiego; chciałam chasydzki folklor pokazać inaczej. W trakcie realizacji "Europy, Europy" zrozumiałam, że dobrze znam żydowską tradycję, że ją czuję, że ona we mnie siedzi, jest mi bliska. Bo tak się u nas działo, że te dwa światy: polski i żydowski istniały obok siebie, ale osobno, rzadko się ze sobą stykały i Polacy niewiele o Żydach wiedzieli. Teraz, kiedy ich już nie ma, kiedy zniknęli, pokazuje się ich w sposób sztuczny. Nieautentycznie. Mnie takie podejście irytuje. Czuję fałsz. Zależało mi więc na naturalności. Na zwyczajności. Odrzuciłam rodzajowość i malowniczość. Andrzej Przybył i jego żona zrobili superrealistyczne dekoracje. Bez chagalizmów. Wajda w swojej inscenizacji "Dybuka" oparł się na tłumaczeniu Brylla, ale ja nie chciałam poezji, wzięłam filologiczny przekład Michała Friedmana, dokładny, zwyczajny. Jacek Petrycki zrobił realistyczne, wyraziste światło, bez ekspresjonistycznej stylizacji. Zostawił mi przestrzeń, mogłam swobodnie inscenizować. Nakręciliśmy dużo materiału, dlatego telewizyjny spektakl montujemy jak film. Miałam natomiast problemy z aktorami. W Polsce panuje teraz specyficzna maniera gry, odbiegająca od tego, co dzieje się w realistycznym kinie amerykańskim lub teatrze angielskim. Sprawdza się ona w Witkacym, ale zawodzi gdy mamy do czynienia ze zwykłym ludzkim dramatem, gdy człowiek musi obcować z drugim człowiekiem. Aktorzy nie potrafią nawiązać kontaktu ze sobą, nie patrzą na siebie, nie patrzą zresztą i na kamerę. Zawieszają spojrzenia. Boją się dotyku. Możliwe, że ta rozpowszechniona dziś maniera gry jest symptomatyczna dla stanu psychiki społeczeństwa. Wiąże się z kryzysem międzyludzkich kontaktów. W aktorstwie, jak w zwierciadle, odbija się pośrednio przeciętny sposób bycia. Jednak dla mnie aktorstwo zasadza się głównie na umiejętności kontaktu, z niego rodzi się wartość dodatkowa, to coś ponad, co elektryzuje widzów.
I zdołała pani przełamać tę złą manierę?
- Mój wybór sprawdził się. Michał Pawlicki pięknie wygląda w roli cadyka. Jest śmiertelnie zmęczonym, zrozpaczonym człowiekiem. Leę gra Dominika Ostałowska - potrafiła realistycznie zagrać sceny opętania. Chanana - Rafał Maćkowiak. Całkiem nieźle radzi sobie z przemianą bohatera, z dramaturgią wewnętrznych konfliktów. Najlepiej wyszły sceny kameralne we wnętrzach - realistycznie, przekonująco, słabiej - sceny zbiorowe w plenerze. Próbuję je poprawić w montażu.
Czy skróciła pani tekst, by go nieco "zmodernizować"?
- Skreśliłam najwyżej 5 stron. Zachowałam w całości skomplikowane monologi na tematy religijne. To było wyzwanie dla mnie jako reżysera. Musiałam je tak rozegrać, by nie znużyć widza.
Jak dziś należy rozumieć przesłanie "Dybuka"?
- Zwyczajnie - że miłość jest silniejsza niż śmierć. "Dybuk" to właściwie połączenie "Romea i Julii" z "Egzorcystą". Obejrzałam "Egzorcystę" kilka razy, zanim zaczęłam zdjęcia. Tam dziewczynę opętuje "złe", w "Dybuku" zaś w ciało Lei wstępuje dusza ukochanego. Wyziera z tego dziwny erotyzm. W "Egzorcyście" opętanie ma negatywny, diabelski charakter, w "Dybuku" rzecz jest ambiwalentna. To opętanie nie ma w sobie nic demonicznego. Paradoksalnie, ma aspekt pozytywny. Chciałam pokazać, że Lea jest szczęśliwa czując obecność Chanana. Kochają się. Kiedy on opuszcza jej ciało, ona umiera i teraz będą mogli połączyć się na zawsze. Inaczej niż "Romeo i Julia", dramat kończy się właściwie happy endem. Dzięki mistyce kabalistycznej. Kabała jest jednak niebezpieczna. Daje mądrość, siłę i władzę człowiekowi, ale może też zepchnąć go w otchłań. Tym niżej spadnie, im wyżej się przedtem wznosił, im większą odczuwał ekstazę. Chanan próbuje wykorzystać moc kabały dla egoistycznych celów, ulega podszeptom szatana. Czysty i ascetyczny jest postacią jasną, ale zaślepiony pychą, łamie boskie zakazy. Dlatego musi umrzeć. Jego los ilustruje zasadzki kabały. Studiowanie jej wymaga dojrzałości i bezinteresowności. Chanan buntuje się słusznie, bo został skrzywdzony, ale biada temu, kto występuje przeciw prawom Boga. W tym zasadza się ambiwalencja żydowskiej mistyki. Umysł ludzki próbuje niestrudzenie przeniknąć tajemnice Boga, ale to ryzykowne zajęcie.
Co pani zdaniem różni mistykę żydowską i katolicką?
- Mistyka żydowska jest zanurzona w codzienności. Każdy akt życiowy jest aktem mistycznym. Rzeczywistość jest przeniknięta religijnością. Bóg stanowi główny temat rozmów i rozmyślań. Batłani w "Dybuku" nieustannie zajmują się Bogiem i widzą świat przez pryzmat Jego Osoby. W katolicyzmie tak się nie dzieje. Sacrum jest w zasadzie oddzielone od profanum. Mistyka katolicka oscyluje na granicy histerii. Doznanie mistyczne wymaga wprowadzenia się w stan wyjątkowego napięcia fizycznego i duchowego. Bardzo lubię pierwszy akt "Dybuka". Batłani, czyli inaczej mówiąc, miasteczkowi biedacy siedzą pod synagogą, rozważając boskie postępki. Niby to taki odpowiednik greckiego chóru, ale mnie się oni nieodparcie kojarzą z Hrabalem, z czeskim realizmem zabarwionym surrealizmem, z egzystencjalnymi dysputami w praskich barach nad kufelkiem piwa, z owym szczególnym hrabalowskim przemieszaniem spraw wielkich i małych, śmieszności i patosu. I to nie jest żadna metafora, lecz najzwyklejsza prawda. Tak to właśnie wyglądało. Anski z zamiłowania zajmował się etnografią. Studiował i zbierał folklor chasydzki. "Dybuk" wziął się z jego badań i obserwacji. Otóż na gruncie katolicyzmu trudno by było zbudować podobny świat. Chłopi w gospodzie nie rozprawiają o Bogu. Bóg istnieje w wymiarze wzniosłości. W oderwaniu od zwyczajnego życia. Próbuje zakorzeniać sacrum w codzienności Kolski. Ale jego filmy mają charakter wymyślony, poetycki. Nie stoi za nimi autentyczna realność.
Czy fakt, że Anski był z tych, co chodzą własnymi ścieżkami, wpłynął w jakiejś mierze na pani decyzję realizacji "Dybuka"?
- Pewnie podświadomie. Jako osoba o wrażliwości nierasistowskiej chciałam przeciwstawić się polskim stereotypom pokazywania Żydów. Pozytywnym i negatywnym. W Polsce wciąż żywy jest antysemityzm jako problem i jako uczucie. Nawet tzw. ludzie kulturalni nie są wolni od zadziwiających uprzedzeń. Z drugiej strony istnieje nostalgia żydowskiej kultury, pociąg do niej. Szalenie popularna jest przecież twórczość Singera, ogromnym powodzeniem cieszył się "Skrzypek na dachu", chętnie słucha się żydowskich piosenek, żydowskiego humoru. Z tego często robi się cepelia. Mnie to razi. Mam wrażenie, że ten sztuczny folklor buduje specyficzny dystans, odbiera Żydom podmiotowość, nadając im kuriozalną malowniczość. Chciałam więc, niejako dla celów edukacyjnych, pokazać autentyczny żydowski folklor i autentycznych Żydów, którzy nie są ani malowniczy, ani kuriozalni, ani dobrzy, ani źli.