Artykuły

Teatr diagnozuje Europę

Trwa Międzynarodowy Festiwal Teatralny "Dialog" we Wrocławiu. Teatr z krajów postkomunistycznych kiedyś krytykował system totalitarny, teraz - ostro, ale często jednowymiarowo i powierzchownie - krytykuje zjednoczoną Europę. Czy twórcy są bezradni wobec tego tematu? - zastanawia się Roman Pawłowski.

Młoda kobieta w wieczorowej sukni wchodzi na scenę. W ręku trzyma klarnet. Siada na krześle, rozsuwa nogi, podnosi instrument do ust, ale zamiast na nim grać, zaczyna perwersyjnie oblizywać ustnik. Jej ruchy stają się coraz szybsze, palce wędrują w górę i w dół instrumentu, aż w końcu z klarnetu wypływają pierwsze takty "Ody do radości". Tak rozpoczyna się węgierskie przedstawienie "Blackland" [na zdjęciu] w reżyserii Arpada Schillinga, które wywołało gorącą dyskusję na wrocławskim Dialogu. Organizowany co dwa lata festiwal po raz pierwszy odbywa się w nowej Europie poszerzonej o dawne kraje komunistyczne, co miało zasadniczy wpływ na dobór programu. Jednym z głównych wątków festiwalu stało się pytanie o wspólnotę europejską. Na jakich wartościach jest budowana? Co zmienia w życiu milionów ludzi? Czy nadzieje, które rozbudziła, nie są na kredyt?

Okrutnie o narodzie węgierskim

To pytanie powraca szczególnie często w przedstawieniach z nowych krajów członkowskich, które zdominowały pierwsze dni festiwalu.

Zaskakuje dystans i rozczarowanie do Europy. Zwłaszcza jeśli uzmysłowić sobie, że dla wielu teatrów z tej części Europy otwarcie granic i wspólne projekty kulturowe stały się szansą na międzynarodowy sukces i powiedzenie wreszcie bez cenzury, co myślą.

Jaskrawym przykładem jest spektakl z budapeszteńskiego Teatru Kretakor. Jest to utrzymana w konwencji groteskowego kabaretu ostra satyra na nowe Węgry, w których pod europejskimi hasłami kwitnie korupcja, odradza się nazizm, a odsetek samobójstw jest najwyższy na kontynencie. Schizofrenię formy i treści widać w samej scenografii. Rzecz dzieje się w dziecięcym pokoju powiększonym do rozmiarów wielkiego salonu. Aktorzy nie noszą co prawda rajstop, tylko wieczorowe stroje, ale różowe tapety wykończone szlaczkiem w misie oraz zamontowane za wysoko klamki nie pozostawiają wątpliwości, gdzie jesteśmy i z kim mamy do czynienia.

Ci dorośli sprowadzeni do poziomu dzieci (czy też dzieci przebrane w kostium dorosłych) bawią się w niedziecięce zabawy. Jedną z nich jest zabawa w neofaszystów: ciasno stłoczona grupa aktorów podnosi ręce w faszystowskim geście i podpala izraelską flagę narysowaną niezdarnie na kartce papieru. W następnej scenie cztery kobiety siadają tyłem do widowni i za pomocą wielkich kuchennych noży pracowicie wyskrobują coś spomiędzy nóg. W tym czasie na ekranie wyświetlane są dwie informacje z prasy: pierwsza, że Węgierki uwielbiają seks, a druga o rosnącej liczbie aborcji. Inna zabawa: próba chóru, dyrygent cierpliwie pracuje nad głosem trzech nieśmiałych chórzystów, podaje ton, po czym z uśmiechem wyprowadza jednego ze śpiewaków w kulisy. Kiedy wracają, chórzysta już nie śpiewa. Napis na ekranie: "Biskup Szegedu uważa, że pojedynczy incydent pedofilski nie przekreśla kapłana".

Z tak okrutną diagnozą własnego narodu nie spotkałem się w teatrze, odkąd w 1994 roku Christoph Marthaler zrealizował przedstawienie "Murx der Europaer"!

Pokazał w nim Niemców z byłej NRD, jak zamknięci w więzieniu własnej historii śpiewają nazistowskie pieśni na zmianę z komunistycznymi hymnami.

Różnica leży w środkach wyrazu: Schilling sprowadza Węgrów do jednego karykaturalnego wymiaru. Zamiast skalpela używa siekiery: pokazuje parodię wyborów do europarlamentu, które na Węgrzech miały frekwencję bardzo niską - mniej niż 40 proc. W teatralnej wersji do wyborów idzie tylko jeden wyborca. Jest tak pijany, że wpada sam do urny.

Za długie życie

Dystans do idei wspólnej Europy ma także łotewski reżyser Alvis Hermanis. Zapytany podczas dyskusji w Teatrze Współczesnym, co w jego życiu zmieniła Unia, otworzył portmonetkę i zaczął wyciągać monety różnych walut: łotewskie łaty, europejskie euro, polskie złotówki. - Unia Europejska to tylko projekt biznesowy. Prawdziwe życie toczy się gdzie indziej - powiedział.

W swoich przedstawieniach Hermanis nie używa plakatowej poetyki jak Schilling, próbuje za to opisać, co dzieje się z psychiką ludzi wykluczonych z przemian. To młodzi bohaterowie z przedstawienia "By Gorki", którzy nie załapali się na karierę i sukces. I emeryci, którzy zostawieni samym sobie, wegetują w komunalnym mieszkaniu.

Szczególnie gorzki jest pierwszy spektakl. Dramat Gorkiego rozgrywa się na początku XX wieku w noclegowni dla bezdomnych. Hermanis przeniósł akcję do współczesnego mieszkania i pokazał, że na dnie mogą wylądować dzisiaj nie tylko alkoholicy i złodzieje, ale także silni, zdrowi i wykształceni ludzie, którzy nie wytrzymują tempa, jakie narzuca rynek. Ich chorobą zawodową jest depresja: w przeszklonej sali umeblowanej byle jak prowadzą monotonną egzystencję, na którą składa się jedzenie byle czego, przeglądanie kolorowych magazynów, bijatyki na poduszki, żenujące dowcipy w stylu spuszczenia komuś spodni i śpiewanie nieodmiennie fałszywym głosem przebojów Boba Dylana i Madonny. Mają wszystko, co potrzeba do wygodnego życia: od kanapy po zestaw karaoke.

Brakuje tylko idei, która nadałaby życiu kierunek i sens.

Hermanis nie szuka powodów, dla których tych kilkunastu ludzi wypadło z pociągu do pracy i kariery, nikogo nie oskarża ani nie atakuje. Rejestruje tylko skutki. W kontraście do tych dwudziesto-, trzydziestolatków, którym nie chce się nawet podnieść przewróconego kubła na śmiecie, życie pokolenia ich dziadków jest aktem heroizmu. Dla pokręconych artretyzmem, schorowanych bohaterów "Długiego życia" nałożenie koszuli czy ugotowanie obiadu jest jak wejście na Mount Everest. Po osiągnięciu celu muszą długo zbierać siły do następnego wyczynu, jakim jest pójście do łazienki albo nastawienie herbaty.

W "By Gorki" młodzi porozumiewali się tylko wtedy, kiedy trzeba było komuś dokuczyć. Tutaj emeryci z komunałki wspierają się w swojej codziennej walce o życie jak ślepcy Breughla. Ich jedynym przeciwnikiem jest śmierć.

Najbardziej poruszające jest to, że starców w tym przedstawieniu grają młodzi, dwudziestoparoletni aktorzy. Niezdarne ruchy, trzęsące się ręce, krótki oddech, zdarty głos. Młodzi nie mogli złożyć większego hołdu starości, którą współczesna kultura usunęła na margines.

Wspólnota supermarketów?

Jacek Głomb, szef legnickiego Teatru im. Modrzejewskiej, który w swoich przedstawieniach od lat penetruje społeczne obrzeża, mówił podczas dyskusji we wrocławskim Teatrze Współczesnym, że Europa jest dla polskiej prowincji niespełnionym mitem.

Z perspektywy legnickiego blokowiska Piekary, gdzie rozgrywa się akcja przedstawienia Przemysława Wojcieszka "Made in Poland", rzeczywiście Europa ogranicza się do nowych centrów handlowych. Bohater sztuki blokers Boguś rzadko w nich bywa, bo nie ma pieniędzy. Ale w końcu wziął sprawy w swoje ręce i jakoś spróbował zmienić swoje życie.

Tymczasem bohaterowie innych spektakli właściwie nic nie próbują zrobić. Są bezradni. Podobnie jak autorzy spektakli.

Bo Europa to przecież nie tylko wspólnota supermarketów, ale także wartości. O tym jednak za mało i jednowymiarowo mówi teatr z naszej części Europy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji