Artykuły

Pląs króla Balthazara

Nie wiem, czy pokazany w Warszawskiej Operze Kameralnej "Balthazar" Zygmunta Krauzego zagości na deskach teatrów na stałe. Warto by tak się stało, bo utwór przypomina, że przez ope­rę można mówić o sprawach naprawdę ważnych. Dzisiaj nie mniej niż w czasach Wyspiańskiego albo... Baltazara i Daniela.

Zamówiony przez Operę Kame­ralną utwór Zygmunta Krauzego otworzył I Festiwal Oper Współcze­snych, na który złoży się jeszcze jedna prapremiera ("Antygona" Zbi­gniewa Rudzińskiego, 17 paździer­nika) i przypomnienie zamówionego na jubileusz sceny pięć lat temu "Quo vadis" Bernadetty Matuszczak. Wszystkie trzy opery sięgają do opowieści antycznych, a jednak mają w sobie ładunek znaczeń współczesnych.

Nowe czytanie Wyspiańskiego

Libretto "Balthazara" napisał re­żyserujący spektakl Ryszard Peryt na podstawie dramatu Stanisława Wy­spiańskiego "Daniel". Oprócz pozba­wienia tekstu odniesień czysto lokal­nych, punkt ciężkości przeniesiono z Daniela, proroka, syna podbitego narodu, na Balthazara, dumnego zwycięzcę. To jego rozterka w obli­czu niezrozumiałego boskiego świa­ta, jego upadek i ruinę jego "kosmo­su" uczyniono centralną osią opery. Efekt okazał się przynajmniej bardzo ciekawy, jeżeli nie wręcz zajmujący.

Jest bowiem ten Balthazar znacz­nie ciekawszy niż jego pierwowzór (o tyle samo, co Salome Richarda Straussa od swojego biblijnego mo­delu, a Król Roger Karola Szyma­nowskiego od autentycznego wład­cy Sycylii). To nie jest tylko i po pro­stu okrutnik i wróg Narodu Wybra­nego, który naturalnie musi ponieść klęskę. Obserwujemy u niego wstrząs, z którego rodzi się świado­mość: z Bogiem nie wygra nikt. Czy chodzi tu o Jahwe, czy (jak w "Królu Rogerze") o jakiegoś Dionizosa-Erosa-Chrystusa, to nieważne. I tu, i tam najważniejszy wydaje się upadek ziemskiego kolosa, który zdaje sobie wreszcie sprawę, że "jego władza sięga tam, gdzie jego królewski miecz" (Roger) i że to inny, boski świat jest jednak silny (Balthazarowi w I akcie echo odpowiada tym sło­wem, gdy upojony zwycięstwem bo­hater wykrzykuje "Bóg bezsilny!").

Z Wyspiańskiego pozostał jesz­cze dyskurs o poezji i dziedzictwie. I moment, gdy trzej poeci (tu świet­nie zgrani Zdzisław Kordyjalik, Zbigniew Dębko i Sławomir Jur­czak) śpiewają o konieczności do­chowania wierności na emigracji, wydał mi się jednym z najbardziej wzruszających i ważnych, podob­nie jak postać Starego Więźnia (Je­rzy Mahler).

Bez szoku

Zgodnie z tym, co zapowiadał kompozytor, w muzyce do "Baltha­zara" eksperymentów właściwie nie ma. Jest język współczesnego twórcy, z którym nie powinni mieć problemu odbiorcy średnio przy­zwyczajeni. Nie powinni, choć można było usłyszeć opinie, że jest on dość trudny. Ta "trudność" wy­nika jednak z dramatyzmu akcji i problemu, o którym ta muzyka traktuje, nie z hermetyczności czy odkrywczości (prawdę mówiąc, wyobrażam sobie, że niektórzy z tej przystępności mogą nawet czynić zarzut). Są tu ostre akordy, ale też znajdą się i słodkie niemal melodie (początek chóralnego hymnu), jest prostota (recytatywy Balthazara, część finału oparta na powtarzalno­ści motywu) i bardzo skomplikowa­ne harmonicznie partie, wymagają­ce nagłych zmian tonacji.

Uważny słuchacz może dostrzec spojrzenia kompozytora w tradycję Straussa i Szymanowskiego, nie wy­nikające wszak z orientalnej tematy­ki, bo u Krauzego stylizacja taka w ogóle nie występuje... Kompozy­tor po prostu korzysta z tego, co by­ło przed nim naturalnie, myślę, że nawet niecelowo.

Napisane na scenę

Kompozycja sprawdza się na sce­nie Warszawskiej Opery Kameral­nej. Po rozbudowaniu orkiestry po­winna brzmieć równie dobrze na scenach znacznie większych. A jed­nak to tutaj znalazła wykonawców bliskich ideału.

Inscenizacja Ryszarda Peryta opiera się na prostych symbolach: światła, opozycji czerni i bieli (Bal­thazar, Daniel), czerni i złota (Bal­thazar przed i po przemianie) i lek­kiej stylizacji "babilońskiej" i "ży­dowskiej" w geście i ruchu. Mogą się bardzo podobać prosta i funkcjo­nalna scenografia i piękne kostiumy Andrzeja Sadowskiego. Niepotrzeb­nie nachalny wydał mi się tylko świetlisty napis "Mane, Tekel, Fares" (niewidoczny zresztą dla pu­bliczności na balkonie).

Siłą tego przedstawienia są wy­konawcy. Rola tytułowa jest po pro­stu napisana dla Andrzeja Klimcza­ka. Chyba jeszcze nigdy nie widzia­łem go tak skupionego! Śpiewa pewnie, równo, potrafi wydobyć z postaci prawdziwy dramat, nie uciekając się do scenicznych "sztuczek". Kilka razy ociera się o granice szarży (jak podczas triumfalnego pełnego nonszalancji "pląsu"), a jednak je respektuje. Świetna rola!

W dwóch wokalnie bardzo wymagających rolach pokazują się Marta Boberska (Echo-Ona-Śmierć) - bardzo dobra wokalnie i scenicznie - i Leszek Świdziński (Daniel) - nierówny w tej chyba jednak zbyt wysokiej dla niego partii.

Najbardziej wstrząsająca wydała mi się inna postać. Jerzy Mahler jako Stary Więzień jest uosobieniem goryczy utraty honoru, nie stając się szablonowym "zdrajcą sprawy", jakich pełno w patriotycznej literaturze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji