Artykuły

Strindberg po tuningu

"Do Damaszku" w reż. Jana Klaty w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Rafał Stanowski w Dzienniku Polskim.

Na ten spektakl czekaliśmy, od kiedy Jan Klata objął stanowisko dyrektora Starego Teatru. To pierwsza jego realizacja w Krakowie, jakiej dokonał z pozycji człowieka, który rozdaje karty na narodowej scenie. Czy obejrzeliśmy teatralne wejście smoka?

Zaczyna się od sugestywnego "I don't belong here", "ja tu nie przynależę". To oczywiście aluzja do bohatera tekstu autorstwa Augusta Strindberga, wykluczonego artysty, który tu przybiera postać Idola. Ale też od razu zastanawiamy się, na ile w tych słowach może kryć się wyznanie samego reżysera, Jana Klaty. Wszak też jest człowiekiem z zewnątrz, z innego świata, który w krakowski miąższ teatralny dopiero się wgłębia.

On i ona. Marcin Czarnik i Justyna Wasilewska. Oboje to nowe nabytki Starego, sprowadzeni właśnie przez Klatę. A zatem do pierwszej bitwy reżyser desygnuje zaufaną gwardię. I nie myli się, oboje posiadają charyzmę. Zwłaszcza Wasilewska, która porusza się bez fałszu po szerokiej skali emocji. Potrafi uwodzić, chwytać za serce, ale bez nadmiernego podkręcania emocji. Jest po skandynawsku oszczędna w stosowaniu aktorskich środków. W tym minimalizmie kryje się zarazem ogromna siła, która sprawia, że grana przez aktorkę postać zostaje w pamięci - najbardziej ze wszystkich. Stary będzie miał z niej jeszcze pociechę.

Czarnik buduje swojego bohatera na kontraście, to Idol szarpany przez własne ego, co aktor podkreśla ekstrawertyczną gestykulacją. Często porusza rękami, to wkłada, to zdejmuje ciemne okulary, przeczesuje włosy. Gra postać tyle intrygującą co irytującą, popada bowiem w lekką przesadę, kreując charakter na granicy histerii. Ta koncepcja na scenie okazuje się spójna, ale trzeba przyznać, że z trudem w tę postać się wgryzamy, a jej los przechodzi obok zaciekawienia. To bardziej "one man show" Czarnika, popis jego emploi, niż dialog z publicznością.

Słowo show jest synonimem tego spektaklu. Klata otwiera przed nami szafę pełną efekciarskich pomysłów. Główny bohater wjeżdża na scenę na czerwonym rowerze typu chopper, lśniącym od chromowanych części. Scenografię stanowią klatki z tysiącami czaszek - piętrzą się od dołu po sufit, przypominając widzom, że oglądają spektakl, który mówi o ostateczności. Reżyser każe nawet aktorom wspinać się po tym "rusztowaniu", i to całkiem wysoko. Co chwilę rozbrzmiewa muzyka, a z głośników słyszymy brzmienia zaczerpnięte z popkultury, na czele z hitami Nirvany czy Army of Lovers.

Klata z Sebastianem Majewskim (adaptacja, przepisanie, dramaturgia) wiodą nas na artystyczne pokuszenie, a zarazem wciągają w intertekstualną rozgrywkę na pograniczu teatru i spektaklu dźwiękowego.

Trzeba przyznać, że potrafią zrobić wrażenie. Koncepcja wizualno-dźwiękowa spektaklu uwodzi, zwłaszcza widza, który - tak jak ja - jest mocno zakorzeniony w kinowych czy multimedialnych środkach wyrazu. Buduje odrealniony, surrealny klimat, który sugestywnie działa na wyobraźnię.

Pytanie jednak, co za tą niezwykle efektowną kotarą się kryje? Klata z Majewskim mocno spreparowali sztukę Szweda. W tekście co chwilę pobrzmiewają współczesne słowa, przypominając, że przez Strindberga mówi się o tu i teraz. Bywa to nawet zabawne. Ale ogólnie czujemy się, jakbyśmy trafili do mauzoleum, które poddano tuningowi, montując kilka efektownych gadżetów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji