Śmierć przed lustrem
Na małej scenie Teatru im. J. Słowackiego sezon teatralny rozpoczęto inscenizacją "Dzikiej kaczki" Ibsena, sztuki o prawdzie, kłamstwie, agresji i tyranii ukrytej w potrzebie miłości, o dramatycznym rozdarciu człowieka na to, co jasne i ciemne, czułe i zabijające, rozumne i szalone. Ibsenowski świat, wciśnięty przez scenografa Pawła Dobrzyckiego w westibul i scenę Miniatury, ujawnił publiczności w sposób dosłowny swoją ciasnotę. W dusznym westibulu teatru i zarazem przedsionku salonów starego Werlego, publiczność stłoczona pod ścianami obitymi czerwoną materią niechętnie uczestniczy w ułomkach jakiegoś podejrzanego przyjęcia, rozgrywającego się w niejasnym czasie wiecznej dekadencji i rozpasania. Ciuciubabki, gonitwy i harce, coraz gwałtowniejsze w rytmach skupiają się wokół organizującej kryptoorgię prowokującej, kuszącej i piekielnej pani Sorby (Anna Sokołowska).
Wśród nerwowych podrygów frenetycznego rozdygotania dramatyczna histeria starego Ekdala staje się nieczytelna, jego spotkanie z synem Hjalmarem niezrozumiale. Za to dziwaczno-pokraczne i histeryczno-chorobliwe zbratanie niedoszłego geniusza Hjalmara z dawnym przyjacielem i duchowym przewodnikiem Gregersem nabiera złowrogo groteskowego, dwuznacznego charakteru. Możemy już więc zasiąść w rzędach i obserwować psychomachię, nareszcie uwolnieni od przymusu współuczestnictwa. Przestrzeń poddasza pracowni fotograficznej i domu Hjalmara jest równie ciasna i duszna jak salon Werlego. Domowe sprzęty toczą zaciętą walkę z wypierającymi je przyrządami z pracowni. Piękny, przypominający dawną świetność drewniany kredens, jakieś drzwi od porządnej niegdyś szafy i krzesła wokół stołu (każde z innej parafii) - wszystko to jest zagrożone, czy oblężone zastępem reflektorów, metalowych lamp, suszarek, sznurów z mokrymi negatywami. Przedmioty prawdziwiej opowiadają dramat domu niż ludzie. To świetny fragment scenografii. Niestety przedmioty także komentują dramat. Na drzwiach prowadzących na strych nalepiona kolorowa jaskrawa tapeta z pejzażami zmiennymi jak nastroje i sytuacje: jesiennym ciepłym lasem, ośnieżonym szczytem, rozsłonecznionym krajobrazem z palmą. Oto przestrzeń fotogenicznego tła, królestwo tandetnej złudy. Ale zaraz za nim rozciąga się przestrzeń marzenia: mgliste wnętrze strychu, z dziecinnym, a może lalczynym głębokim wózkiem - klatką dzikiej kaczki. Kiedy Jadwinia wwozi ten otoczony drucianą balustradką wehikuł do pracowni, symbol zamienia się w zabawkę. Kiedy Jadwinia marzy, wystarczy jej uchylić tapetowane drzwi, by uwolnić pejzaż ilustrujący jej marzenie o morskiej mglistej głębinie (wrak dziecinnej łódeczki). Kiedy Jadwinia popełnia samobójstwo, strych staje się zwykłym strychem z wiklinowymi rupieciami, drabiną i lustrem narcystycznie odbijającym zmarłą dziewczynkę w białej sukni, ze złotymi długimi włoskami. Jakby z Wyspiańskiego, Malczewskiego i Boznańskiej równocześnie. Dramat o marzeniu zmienia się, i to w dodatku "niechcący", w dramat fałszywych póz i gestów tyleż ostatecznych, co stylizowanych.
Dlaczego? Odpowiedź jest, niestety, dość prosta. Reżyserka Julia Wernio wybrała z wszystkich tematów Ibsena ten najbardziej liryczny, o ludziach, którym odbierając złudzenia, skazano na śmierć - i przestraszyła się sentymentalnej pułapki. Więc przełożyła go na język komedii, farsy, groteski, karykatury. Poza Jadwinią żadnej z postaci nie pozwolono na prawdę cierpienia, wszystkie zaś szczodrze wyposażono w małość, śmieszność. Nawet tropiąc chorobę i patologię, reżyserka przekłada Ibsena na Zapolską, każąc grać aktorom tragifarsę ludzi głupich i tak ograniczonych, że najzupełniej nieświadomych ani prawdy, ani kłamstwa. Taką świadomość ma tylko może pani Sorby A. Sokołowskiej z cynicznym wdziękiem demaskująca kłamstwo prawdy. Również Stanisławowi Banasiowi grającemu oszalałego, pijanego teologa udało się połączyć siłę dramatycznego wyrazu z ekspresją karykatury.
Doprawdy to zbyt proste sprowadzać świat Ibsenowskich wątpliwości etycznych do obrony poezji życiowego kłamstwa. Gregers - ideolog prawdy jest patologicznie bojącym się ojca, wiecznym chłopczykiem kompensującym surowością etyczną niemożność osiągnięcia dojrzałości i wobec ojca i wobec kobiet. Franciszek Muła ani na sekundę nie przestaje kompromitować swego bohatera, wyposażając go w nadpobudliwość, nadekspresję gestów, głosu. Ideolog życiowego kłamstwa - Relling (Feliks Szajnert) jest tylko oschłym pragmatykiem - psychiatrią, uważa kłamstwo za skuteczne remedium na kompleks niższości i chroniczną małość. W świecie, w którym prawda jest obrzydliwa, a kłamstwo upiększa, zrozpaczone dorastające dzieci popełniają samobójstwo przed lustrem. Piękna rola Marty Konarskiej - Jadwini pełnej życia i histerycznie nadwrażliwej, odrzucającej świat bez miłości - jest w tym spektaklu pomylonych, fałszywych i skłamanych emocji najzupełniej niepotrzebna i niezrozumiała. Kiedy aktorzy fałszywie krzyczeli, śmiesznie wymachiwali rękami, rozpaczliwie ślizgali się, nieprawdziwie bili, wieszali się sobie na szyi, mówili monologi bez oddechu i wskakiwali na oparcie kanapy, aby zaznaczyć kres psychicznej wytrzymałości, myślałam o... prawdzie.