Coś z drobiu
W nowościach teatralnych tego sezonu niewielki wybór, a wszystko co można zobaczyć jest jakby zminiaturyzowane, obliczone na małe sceny i niestety takież efekty. Nie uczyniła tu wyjątku także Julia Wernio reżyserując "Dziką kaczkę" Ibsena w Teatrze Miniatura.
Najpierw musiałam stanąć pod ścianą w sporej, stłoczonej gromadzie "nadkompletu" widzów, narażona na sztuczny tumult bankietu u Werlego, aktorską bieganinę, sceniczne szepty i niesceniczne krzyki, bogato inkrustowane wszystkimi niedostatkami dykcyjnymi aktorów. No cóż, nawet naturalizm może się wynaturzyć w teatrze... Bolało tym bardziej, że wszystko odbywało się "na wyciągnięcie ręki", bez granicy rampy i nie niosło ze sobą nic poza strzępami dobrze znanych ze szkolnej lektury informacji.
Potem zaproszono widzów do właściwej, niewielkiej salki teatralnej, gdzie na scenie całkiem pomysłowo urządzono mieszkanie Hjalmara Ekdala, ze wszystkimi potrzebnymi zakamarkami i stosownym sprzętem fotograficznym. Nareszcie można było zobaczyć, kto i co tutaj gra.
Wpisaną w dramat alternatywę: życie wśród bezpiecznych złudzeń czy bezwzględna prawda, reżyserka rozstrzygnęła w sposób dość jednoznaczny, niemal szkolny, na korzyść jej zdaniem mniejszego zła. Starała się bronić małe marzenia i złudzenia niezaradnych kabotynów, być może dlatego, że takie pseudo-osobowości bywają malownicze w stroju i geście - co niewątpliwie wykazał Leszek Zdybał, grający Hjalmara. Z pozostałych wykonawców prawdziwą sympatię widowni pozyskał Andrzej Kruczyński - stary Ekdal, natomiast szczerą wesołość (choć, jak sądzę, nie do końca przewidzianą) mogły wzbudzać teatralnie egzaltowane tyrady Gregersa (Franciszek Muła). Sama zaś dzika kaczka, wokół której miała być budowana tajemniczość i symbolika przedstawienia, choć nieoskubana, została podana niemal na półmisku... Raz po raz wywożona na starym, zdezelowanym wózku z zadymionego strychu, skrytego przebiegle za fototapetą, nie stanowiła żadnej tajemnicy.