Autoparodia w Komedii
U Olgi Lipińskiej na Żoliborzu - teatr w teatrze, oglądany podczas próby, zza kulis i od frontu. Nie jest to jej popularny "Kabarecik", ale coś koło tego. Angielska farsa Michaela Frayna "Czego nie widać" w tłumaczeniu Małgorzaty Semil i Karola Jakubowicza stwarza nam możliwość uczestniczenia w życiu codziennym jakiegoś peryferyjnego teatrzyku. I nie ma najmniejszego znaczenia, że wszystko w tym przedstawieniu jest tylko absurdalnym wymysłem angielskiego komediopisarza, wspartym pomysłami reżysera Grzegorza Warchoła i jego aktorów. To przecież tylko autoparodia.
Podczas pierwszego aktu jest raczej nudnawo. Obserwujemy próbę, jakiejś idiotycznej bulwarówki w martwym objazdowym teatrze. Reżyser (Piotr Gąsowski) prowadzi ją z widowni. Krystyna Sienkiewicz próbuje ratować zły tekst ogrywając aparat telefoniczny, a i cała reszta aktorów z trudem radzi sobie z banalną materią próbowanej komedyjki. Reżyser - ten ze sceny oczywiście - jest wiecznie niezadowolony, my także czujemy się zawiedzeni.
Wychodząc na przerwę całkiem poważnie zastanawiamy się, czy aby nie czmychnąć spod teatru pierwszym lepszym tramwajem, by zdążyć jeszcze do domu na wiadomości sportowe i prognozę pogody. Jesteśmy w końcu w "Komedii" na farsie, a tu ponuro że aż strach. Nie dowierzamy własnym oczom i uszom, zapowiada się niezły skandal. Dobre i to - myślę sobie. Niech będzie przynajmniej dobry skandal, skoro tak trudno ciągle o wydarzenie. Nie ma nic gorszego nad nudę w teatrze. Wracam na widownię zaciekawiony.
W drugim akcie wszystko zaczyna się od nowa. To już premiera próbowanej przed przerwą bulwarówki, oglądana przez nas jednak od kuchni, zza kulis. Sprawy się komplikują. Akcja sztuki granej przez aktorów gmatwa się z ich całkiem prywatnymi, zakulisowymi rozgrywkami. Tempo rośnie, gagów przybywa, chwilami robi się nawet zabawnie.
Ale tak naprawdę wesoło jest dopiero po kolejnej przerwie, kiedy dekoracje, oglądane przed chwilą od tyłu, znów zwracają się do nas przodem, a my patrzymy po raz trzeci na tę samą ciągle bulwarów-kę - raz jeszcze od strony widowni, w trakcie któregoś już z rzędu przedstawienia. Nie będę nawet próbował opisać tego, co dzieje się tam w chwili kiedy aktorzy zaczynają się sypać. Widownia jest w pełni usatysfakcjonowana całym zaistniałym na scenie zamieszaniem. I śmieje się szczerze, choć nie bardzo wiadomo z czego.
Krystyna Sienkiewicz czuje się teraz jak ryba w... "Kabareciku". Komiczni są zresztą wszyscy uczestniczący w zabawie aktorzy. Mnie najbardziej ubawiła w finale Hanna Śleszyńska - śmiertelnie poważna i kurczowo trzymająca się tekstu w dialogu z improwizującym Grzegorzem Wonsem.
To "Czego nie widać" przyjmowane było entuzjastycznie przez krytykę i publiczność Londynu i Broadway'u. We mnie nie wzbudza aż takiego entuzjazmu. Ot - po prostu - lekkie, łatwe i przyjemne. Będzie pewnie miało powodzenie.