Uprowadzenie z Seraju znowu w Warszawie
Mozartowskie "Uprowadzenie z seraju", które w siedemdziesiątych latach niezbyt długo utrzymało się na scenie warszawskiego Teatru Wielkiego, powróciło ostatnio znowu do repertuaru tej placówki. Wystawiono je tym razem na małej scenie Teatru (w Sali im. Emila Młynarskiego), co wydaje się posunięciem ze wszech miar szczęśliwym. Urocza ta komedia muzyczna, mimo swej pozornej prostoty i żywości akcji, nie jest bynajmniej łatwa do zrealizowania na scenie ku pełnej satysfakcji odbiorców. W każdym razie piszącemu te słowa rzadko bardzo udawało się trafić na spektakl "Uprowadzenia", który można by określić jako całkowicie udany; nawet z oglądanego przed laty na Salzburskim Festiwalu przedstawienia, firmowanego nazwiskiem jednego z najznakomitszych reżyserów, uczciwie mówiąc, wiało nudą...
Z tym większą satysfakcją, rzec muszę, oglądałem przedstawienie przygotowane obecnie przez Teatr Wielki. Znany już w Polsce z kilku dawniejszych prac (m.in. "Andrea Chenier" w Warszawie, "Cosi fan tutte" i "Don Pasquale" we Wrocławiu) włoski reżyser Frank de Quell poprowadził akcję pewną ręką, wykazując przy tym sporo fantazji i z powodzeniem wykorzystując zawarte w libretcie liczne okazje do wprowadzania dowcipnych gagów. Przedstawienie jest więc żywe, naturalne, a w niejednym momencie szczerze zabawne (tylko na ostatni akt trochę zabrakło reżyserowi pomysłów), nie przekraczając przy tym nigdy granic stylu i dobrego smaku. Jest też efektowne - m.in. dzięki świetnej scenografii Marka Dobrowolskiego z "obrotowym" pałacem tureckiego baszy, ukazującym na zmianę swój fronton i bramę wejściową, lub wnętrze.
Robert Satanowski prowadził operę Mozarta precyzyjnie i w tempach zgodnych z tradycją interpretacyjną (tyle, że w tak niewielkiej sali i przy odkrytym kanale brzmienie orkiestry, a zwłaszcza instrumentów dętych powinno być bardziej jeszcze stonowane). Warto przy tym nadmienić, że w warszawskim przedstawieniu "Uprowadzenia" przywrócono do życia szereg "numerów", pomijanych w wielu innych inscenizacjach. Pośród solistów prym wiedzie Izabella Nawe, z godną podziwu wirtuozerią śpiewająca partię Konstancji (może tylko chciałoby się, aby grupy szesnastek w jej pierwszej arii "Ach, ich liebte", objęte wspólnym łukiem, zaśpiewane były naprawdę legato, a nie akcentowane każda czwórka oddzielnie). Wdzięczną i stylową Blondą była Grażyna Ciopińska; Jerzy Ostapiuk imponował swym pięknym, głębokim basem w partii Osmina - był tylko jako postać zanadto "serio", a i kostium zaprojektowano mu niezbyt fortunny, zgoła nie zabawny i przywodzący na myśl raczej polski kontusz niż charakterystyczny ubiór turecki. Dobrze się spisali także dwaj młodzi śpiewacy - Krzysztof Szmyt (Belmonte) i Piotr Czajkowski (ruchliwy i zręczny Pedrillo), a Feliks Gałecki z powodzeniem wcielił się w postać groźnego z pozoru, lecz w gruncie rzeczy szlachetnego baszy Selima, któremu przypadła w udziale mówiona jedynie rola. Mówionej prozy jest zresztą w "Uprowadzeniu z seraju" sporo, zgodnie z prawami Singspielu. I dlatego, jakkolwiek skądinąd rozumiemy i nawet popieramy ambicję teatru w dążeniu do grania oper w oryginalnych wersjach językowych, to jednak zastosowanie owej zasady w tym akurat przypadku budzi poważne wątpliwości - szereg bowiem dowcipów słownych i sytuacyjnych pozostaje niezrozumiałymi dla większości widzów, nie mówiąc już o fakcie, iż niemczyzna niektórych wykonawców pozostawia sporo do życzenia. Poza tym zaś - przedstawienie jest bardzo udane.