Wielkie opowieści w stylu Szekspira
- Kiedy dowiedziałem się od Waldemara Dąbrowskiego, że kompozytor chce dokonać zmian w tej operze przed kolejnym jej wystawieniem, uznałem, że nie mogę zmarnować okazji - Keith Warner, brytyjski reżyser, wspomina w Rzeczpospolitej młodzieńcze zauroczenie "Diabłami z Loudun" i zapowiada wystawienie w Warszawie "Kupca weneckiego"' Andrzeja Czajkowskiego.
Znał pan wcześniej "Diabły z Loudun"?
Keith Warner: Wciąż pamiętam znakomitą brytyjską premierę w English National Opera w latach 70. Byłem nastolatkiem, opera Krzysztofa Pendereckiego odkryła dla mnie świat muzyki współczesnej. W tamtych latach w Londynie to, co nowe, utożsamialiśmy z Benjaminem Brittenem, więc "Diabły z Loudun" były wstrząsem i rewelacją. Już jako reżyser proponowałem je różnym teatrom, ale jakoś nie miałem szczęścia. Kiedy dowiedziałem się od Waldemara Dąbrowskiego, że kompozytor chce dokonać zmian w tej operze przed kolejnym jej wystawieniem, uznałem, że nie mogę zmarnować okazji. Spotkałem się z Krzysztofem Pendereckim i zaczęliśmy prowadzić długie rozmowy o jego utworze i o sztuce Johna Whitinga. Myślę, że miałem pewien wpływ na dramaturgiczne zmiany, jakie wprowadził w partyturze. Jest w niej teraz nieco więcej humoru, kontrastów, ale i prawdy o naturze ludzkiej.
To opera w stylu Szekspira, który mistrzowsko łączył komizm z tragedią?
- To prawda, ale taka jest sztuka Johna Whitinga, która zainspirowała Pendereckiego. Operowe "Diabły z Loudun" w szekspirowski sposób patrzą na historię z wielu różnych punktów oraz zaglądając w głąb zdarzeń. I tak jak u Szekspira w świecie pełnym okrucieństwa i horroru mamy człowieka, który się sprzeciwił i walczył.
Pana zdaniem "Diabły z Loudun" są dziś aktualne?
- Po premierze w Kopenhadze niektórzy krytycy pisali, co prawda, że to historia z zamierzchłej przeszłości, ale "Diabły z Loudun" wpisują się w kontekst wielu dzisiejszych zdarzeń. Tego choćby, co wydarzyło się w Syrii, gdzie nie wiemy, czy użycie broni chemicznej było aktem terroru czy prowokacją. To jest opowieść o ludziach, którzy chcą mówić prawdę. A jednocześnie jest w tej operze klimat z powieści Franza Kafki.
Pan zawsze reżyseruje z partyturą. Łatwo było rozczytać to, co napisał Krzysztof Penderecki?
- Musiałem się tego nauczyć, co zajęło mi kilka tygodni. Poprosiłem o pomoc mojego przyjaciela, dyrygenta, i zrozumiałem, że dźwięki, które Penderecki zapisał, służą temu, co dzieje się na scenie. W niezwykły sposób otwierają wyobraźnię, zarówno śpiewaków, jak i widzów. Po prawie pół wieku od powstania "Diabły z Loudun" pozostają dziełem awangardowym. Reżyserowałem zresztą wiele oper współczesnych i lubię obserwować, jak to, co zapisane w partyturze, sprawdza się w przedstawieniu.
Lubi pan dyskutować z kompozytorami o ich muzyce?
- Uwielbiam. U Mozarta czy Wagnera nie mamy tej możliwości, nie wiemy, co zamierzali, musimy zdać się na naszą wiedzę i intuicję. W przypadku żyjących kompozytorów mamy tę szansę. Co więcej, reżyserzy powinni ich wysłuchać, co nie znaczy, że muszą dostosować się do ich pomysłów.
Za co ceni pan Borisa Kudličkę?
- Zawsze lubiłem sztukę Europy Wschodniej. Za młodu byłem wielkim admiratorem znakomitych reżyserów z dawnej NRD, takich jak Harry Kupfer, Joachim Herz czy Götz Friedrich. Byli artystami o wielkiej indywidualności, a przy tym wierzyli w siłę muzyki. Boris to dla mnie kontynuator tej wschodnioeuropejskiej tradycji, którą w scenografii uosabiał na przykład Josef Svoboda. A z drugiej strony jest w jego sztuce świeżość, którą mają kraje tego regionu dzięki transformacji, jaką przeszły i przechodzą. Ile razy przyjeżdżam do Warszawy, widzę kolejne zmiany, to miasto staje się coraz bardziej nowoczesne i sexy. A poza tym bardzo podobają mi się projekty Borisa. On kocha teatr w przeciwieństwie do wielu twórców niemieckich, robiących tzw. antyteatr bez akcji i bez emocji.
Kiedy zobaczymy pana znowu w Warszawie? Czy przy okazji wystawienia "Kupca weneckiego" Andrzeja Czajkowskiego, który miał premierę na festiwalu w Bregencji?
- Na pewno tak, to wspaniała opera. Proszę wierzyć, że podczas sześciu tygodni prób w Bregencji wszyscy powtarzali, że to oryginalny, bogaty i inspirujący utwór. Muzyka plasuje się między Bergiem a Brittenem, ale żadnego z nich Andrzej Czajkowski nie naśladuje. Nie jest łatwo wystawiać "Kupca weneckiego" Szekspira, mówię to jako reżyser. Może powstać - wbrew naszym intencjom - spektakl o zabarwieniu antysemickim. Czajkowski tak odczytał ten tekst, że stworzył operę o antysemityzmie i o tym, jak traktujemy dzisiaj ludzi innych ze względu na kolor skóry, pochodzenie czy orientację seksualną.
Kiedy "Kupca weneckiego" zobaczy publiczność Opery Narodowej?
- Mam nadzieję, że w następnym sezonie. A w 2016 roku chciałbym przenieść tę inscenizację do Welsh National Opera.