Artykuły

Mądra niewierność

"Oskar i pani Róża" w reż. Anny Augustynowicz w Teatrze Współczesnym w Szczecinie. Pisze Małgorzata Ruda w Dekadzie Literackiej.

Oskar i pani Róża, niewielka książka Erka Emmanuela Schmitta (opublikowana w "Znaku" w 2004 roku), to opowieść o chorym na białaczkę chłopcu i jego opiekunce Róży. Pani Róża jest za stara, aby być wolontariuszką, ukrywa więc swój wiek, ale to jej opowieści o tym, jak walczyła na ringu, pozwalają umierającemu chłopcu uwierzyć w siebie: Wyobrażam sobie moją znajomą, drobną trochę trzęsącą się staruszkę w różowym fartuchu na ringu, jak rozkłada na cztery łopatki olbrzymki w obcisłych trykotach. Wydaje mi się, że to ja. Staję się silniejszy. Mszczę się. Umierający Oskar nie walczy ze śmiercią; właściwie dzięki Róży on żyje w śmierci, podejmując grę-zabawę wymyśloną przez opiekunkę. Każdy z dwunastu ostatnich dni przeżywa jako dziesięć lat swojego życia. W ten sposób dwunastolatek poznaje to, czego już nie pozna, przeżywa to, czego nie przeżyje. Przedtem jednak musi zrozumieć, że szpital to miejsce, w którym nie tylko się zdrowieje, ale i umiera. Chyba wtedy właśnie namówiony przez starą zapaśniczkę napisze pierwszy list do Pana Boga. Aby czuć się mniej samotnym i aby "poprosić o wyjaśnienie", czy wyzdrowieje: odpowiedz mi tak lub nie. To nie jest skomplikowane. Tak lub nie. Niepotrzebne skreślić. Na początku Bóg dla Oskara jest kłamstwem, "propagandą", na którą nie chce się nabrać. Dywaguje: nie można przecież być mniej samotnym z kimś kto nie istnieje. Pani Róża na szczęście nie ma duszy teologa-dogmatyka, wierzy, że Oskar może sprawić, żeby Bóg istniał. Dowodzi: za każdym razem, kiedy w niego uwierzysz, będzie trochę bardziej istniał. Jeśli się uprzesz, zacznie istnieć na dobre i wtedy Ci pomoże.

Zatem Oskar, któremu Bóg odpowiedział, że umrze, pisze do niego listy, by nazwać pierwsze i ostatnie uczucia wiążące go ze światem - miłość, rozgoryczenie, ból, zmęczenie. Schmitt opowiada o szczęśliwej, pogodnej śmierci, która jest częścią życia. Mały Oskar w dwanaście dni poznaje czar miłości i gorycz miłosnych nieporozumień, rozterki dojrzewającego nastolatka, obowiązki mężczyzny w sile wieku i jego głupstwa, zaznaje spokoju człowieka po pięćdziesiątce. Próbuje zrozumieć, dlaczego dorośli boją się jego choroby, kłamią, oszukują i uciekają od prawdy o jego odchodzeniu. Oskar staje się doroślejszy od rodziców, wybacza im tę ucieczkę w imię oczywistej świadomości, że i oni umrą. Kiedy jego ukochana Peggy Blue opuszcza szpital zdrowa, on, który przeżył z nią życie, samotny doświadcza "ohydy starości", przestaje lubić Boga, który podarował mu panią Różę i jej grę. Ale wtedy właśnie Bóg przychodzi w śnieżysty poranek, przychodzi w objawieniu urody świata, radości życia. Oskar w zachwycie pojmuje tajemnicę: życie jest prezentem, który trzeba oddać, więc tak naprawdę jest "pożyczką". Im bardziej się człowiek starzeje, tym większym smakiem musi się wykazać, aby docenić życie. U kresu drogi Oskar prosi Boga, aby to samo, co dla niego, zrobił dla jego rodziców - wprowadził w środek tajemnicy, by zgłębiać tajemnicę i nauczył czuć, "co za radość żyć". Doświadczenie, jakie zdobywa Oskar przez ostatnich dwanaście dni, jest dziecinnie proste. W istocie doświadcza tego, co kształtuje każde życie w jego banalności. Młodość jest zawsze trudna i trochę groteskowa, dojrzałość skomplikowana i w gruncie rzeczy niedojrzała, a starość przerażająca. Można przestać lubić Boga, lecz można także dać mu się prowadzić, poznając tajemnicę nieskończonego piękna świata. Na chwilę przed rozstaniem ze światem można ufać lub bluźnić. Gdzieś na marginesie tej opowiastki, zabawnej i smutnej, opisana jest nie tylko droga człowieka do mądrości, ale także droga człowieka do Boga.

Oskar jest oczywiście dzieckiem bardzo literackim. Odgrywa przed nami sztukę dobrego, pozbawionego lęku umierania, umierania poza dotkliwością i trywialnością fizjologii. Oskar umiera w zachwyceniu, w jasności, wiedząc, że to "chyba już". Nie trapi go gorączka i strach, nie ma dreszczy, nie wymiotuje, nie dusi się, nie traci świadomości siebie. Umiera, rzec można, elegancko, dyskretnie, gdy wszyscy wychodzą, by nikogo nie zasmucić i nie przerazić. Powtórzmy: ta przypowieść jest zbyt estetyczna, uładzona, jest dobrym snem o ars bene moriendi. Od nadmiaru fałszu chroni ją prostota i poczucie humoru bohaterów. Pani Róża snuje bajecznie absurdalne opowieści o swych przewagach na ringu. Oskar zaprasza Boga, aby go odwiedził między ósmą rano a dziewiątą wieczór. Przez resztę czasu śpię - wyjaśnia. Od fałszu broni tę opowieść także pragnienie czytelnika (i widza), aby historia Oskarowego zdobywania wolności wobec śmierci była opowieścią o zwycięstwie.

Listy Oskara do Boga, którego nie nauczyli go rodzice, do Boga, którego trzeba odnaleźć samemu, są coraz krótsze. Ostatni list pisze pani Róża, kobieta w różowym fartuchu: Szanowny panie Boże chłopiec umarł! [...] Dziękuję Ci, że dałeś mi, poznać Oskara [...] bardzo mi pomógł w Ciebie uwierzyć. Jestem przepełniona miłością, czuję, jak mnie pali, dał mi jej tyle, że starczy na wszystkie następne łata. Schmitt spełnia pragnienia czytelników. Słowa Róży świadczą o zwycięstwie Oskara.

Oparte na utworze Schmitta szczecińskie przedstawienia Anny Augustynowicz wymija niemal wszystkie mielizny tekstu. Pani Róża (Anna Januszewska) nie jest dobrotliwą staruszką w różowym fartuchu, która kłamie jak z nut, aby rozweselić dzieciaka. To nieco dziwaczna pani ubrana w czarną suknię. Ma wymalowaną twarz - białą maskę. Surowa, wymagająca, umie słuchać i prawie nigdy się nie rozczula. Najwyżej milknie, nagle się odwraca, gdzieś odchodzi dziwnym, nienaturalnym krokiem. Jest w niej jakaś nieumiejętność wyrażania emocji; czasem pohukuje, pokrzykuje, jakby chciała coś ukryć. Trochę

przypomina klauna w jakiejś niespokojnej nadpobudliwości, czasem śmierć, kiedy w rytm coraz bardziej przyspieszonego tańca krąży wokół Oskarowych łóżek. Przyszła raczej z umarłej klasy niż z dyżurki pielęgniarek czy z charytatywnej organizacji. Opowiada o Oskarze słowami Oskara. Przejmuje jego kwestie, a on jej, jakby oboje byli chorzy. Oskar (Wojciech Brzeziński) nie jest dzieckiem. Jest po prostu młodym człowiekiem, podobnie jak Różą - klaunem ze śmiertelnie bladą twarzą. Umie się śmiać z siebie i z swojej trochę przerażającej towarzyszki; przejmując słowa kobiety uczy się jej mądrości - mądrości śmierci i mądrości życia.

Oskar nie ma jednego łóżka, wciąż je zmienia, to przybliża się, to oddala od brzegu sceny. Ruch wyznacza tylko rytm napięć, zmianę emocji, nie należy go chyba czytać symbolicznie. Zbyt jest kapryśny i przypadkowy. Te kilka łóżek ustawionych jedno za drugim i przedzielonych przeźroczystą płytą tworzy metaforyczną przestrzeń zamkniętą. Każde łóżko jest oddzielnym światem. Przeźroczyste ściany tłumią dźwięk, więc Oskar i Róża używają mikroportów, porozumiewają się trochę sztucznie, inaczej niż w życiu. Takie odkształcenie rzeczywistości wzmacnia wrażenie, że oto odbywa się tu pantomima życia i śmierci, oddalenia i jedności, dojrzewania do miłości poprzez śmierć. Natrętnie powracające sekwencje bieganiny wyrażają gniew, bezradność, bunt, pragnienie wyzwolenia i chęć zdystansowania się nie tylko wobec dławiącej rzeczywistości szpitalnej, ale wobec ludzkiej kondycji. Jawna teatralność buduje nastrój wzruszenia, wymusza absolutną prawdę wewnętrzną. W ukazaniu dramatu postaci nie ma ani cienia fałszu; jesteśmy świadkami dojrzewania do zrozumienia rzeczy ostatecznych. Paradoksalnie, bohaterką nie tyle spektaklu, co doświadczenia staje się pani Róża. Mówi tak prosto finałowy monolog o miłości, że oddala wszelkie podejrzenia, że być może jest tylko tą, która umiejętnie i rozumnie przeprowadza na drugi brzeg. Czujemy się zawstydzeni tymi podejrzeniami. Aktorka zdołała połączyć w tej półrealnej postaci bunt i zgodę na to, co ostateczne. Kiedy przypomina Wszechmogącemu, że chłopiec umarł, równocześnie zdaje się przypominać boską obietnicę zawarta w słowach Oskara: Tylko Bóg może mnie o obudzić.

Przedstawienie jest jawnym dowodem na to, że wrażliwość i wiara są jedną z możliwości, jaką daje sztuka. Szczeciński spektakl oglądałam na wielkiej sportowej sali w Jaworznie. Tykał jakiś nie wyłączony zegar, ludzie zdawali się tonąć, znikać w tej nieteatralnej przestrzeni. Na widowni siedziało dużo dzieci, przyszły całe rodziny, mówili o książce, że trzeba ją przeczytać, o zmarłym papieżu. Byli razem, połączeni oczyszczającą naiwną nadzieją. Obiecywali sobie zaprosić jeszcze ten teatr. Pewnie nawet nie wiedzieli, że to teatr, który gra przede wszystkim młodych gniewnych "barbarzyńców", a reżyserka od Schmitta woli Schwaba. Myślałam o tym, że Anna Augustynowicz była mądrze sobie niewierna, że teatr powinien być różnorodny, bo nigdy nie jest dla wszystkich. Widownia bowiem potrzebuje zarówno dotyku brutalnej rzeczywistości, jak i otwarcia na nadzieję.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji