Ostrożnie z kiczem
Ostrożnie, bo nawet świadomie założony, zaprogramowany jako środek wyrazu artystycznego, który najprzewrotniej ma wyeliminować antytezy kiczowatości - często zwycięży. Pozostanie na placu boju sam, królewski - bez żadnych już nawiasów, ironicznych "gąb" i perwersyjnych dwuznaczności. Kicz wygrywa łatwo; manipulowanie nim to taniec na linie, udaje się, owszem, ale rzadko i nie każdemu.
W przypadku tego spektaklu zwycięstwo kiczu okazało się triumfujące i totalne. Michał Ratyński chciał z adaptacji scenicznej "Mefisto" Klausa Manna uczynić arcydzieło, syntezę i bóg wie co i to w opozycji do Boba Fosse'a (w filmie "Kabaret") Ingmara Bergmana (w filmie "Jajo węża") i Istvana Szabó (w filmie "Mefisto"), a na scenie wyszedł z tego kiczowaty, długi i nudny zakalec. Bardzo wtórny wobec Fosse'a, Bergmana i Szabó, bardzo naiwny, bardzo pretensjonalny i bardzo nieudolny.
Nie żałuję sobie pejoratywów, ale też i zawód jest skali ogromnej. Jak wszyscy, czekałam na to przedstawienie z dużym zainteresowaniem; film Szabó i dyskusje wokół niego wyostrzyły te apetyty. Firma, w jakiej "Mefisto" został zrealizowany, to firma pierwszej klasy - Teatr Powszechny. Aktorzy tutaj - jacy są, wiedzą wszyscy. Na dodatek - gościnnie występujący Tadeusz Huk (Stary Teatr w Krakowie) i Ewa Decówna (czy nadal Dramatyczny?) Wszystko to razem zachęcało, budziło ostrą ciekawość, tak upragnioną przez wszystkich robiących teatr, bo oni przecież wiedzą najlepiej, że to ciekawość właśnie stanowi o odbiorze pełnym, partnerskim i akceptującym. Jeżeli, oczywiście, zostanie zaspokojona na miarę oczekiwań.
"Mefisto" w warszawskim Teatrze Powszechnym tę miarę przekroczył i to w stronę, która musi najpierw zirytować a potem zasmucić. Reżyser miał wiele pomysłów, adaptator wyeksponował z powieści Klausa Manna wszystko to, co jest tam dwuznacznością, przerysowaniem, nawet anegdotą. "Czysta sprawa" konformizmu w imię uprawiania sztuki (ale sztuki przez duże S) tak idealnie poprowadzona w filmie Istvana Szabó tutaj obrasta w ozdobniki rodzajowo-personalne, w "klimaty" (bardzo mozolnie wypracowywane), w tło wystylizowane na szmirę kosmiczną. Miała to być szmira społeczna, obyczajowa, szmira kulturowa początków epoki pogardy w Niemczech a zarazem (zapewne?) metafora szmirowatości wszelkich idei w każdym totalitaryzmie.
Napisałam już i powtórzę z najgłębszym smutkiem: szmira wylała się z ram persyflażu i została na scenie "jako taka".
Seria obrazów z życia Hendrika Hofgena alias Gustafa Grundgensa, czołowego aktora Trzeciej Rzeszy i jej czołowej osobistości w życiu kulturalnym, to pewnie miał być fresk psychologiczny na temat ulegania okolicznościom w imię kariery. Pewnie chodziło o mocne osadzenie go w tle społeczno-politycznym, o zarysowanie realiów na tyle wyraziście, by droga życiowa Hofgena mogła posłużyć widzowi za rodzaj memento. Wolno się domyślać, że - przy okazji - reżyser chciał to swoje "tło" nasycić atmosferą dekadentyzmu Republiki Weimarskiej (najpierw) a potem monumentalizmu dogmatycznego Trzeciej Rzeszy tak dalece, by powstała swoista monografia tamtej epoki w niemieckiej sztuce. Właściwie - przełomu epok. Monografia doskonalsza niż "Kabaret" Fosse'a i "Jajo węża" Bergmana, w intencji zapewne bliższa książce Klausa Manna niż jest jej bliski film Szabó.
W ogóle - dużo tu było zamiarów, ambicji i pokus. Zaangażowano zespół kulturystów i zespół Warszawskiej Pantomimy, a także czterech chłopców w wieku szkolnym, którzy jako młodociani z Hitlerjugend pełnią tu rolę partnerów girlasek (te płci z reguły męskiej). Kręci się obrotówka, gra się na scenie i przed sceną, z taśmy lecą jodłowania i arie operowe, marsze nazistowskie i sprośne kuplety. Wszystko wedle stereotypu: "typowa"' rozrywka niemiecka, więc bez smaku, z przesadą graniczącą z wulgarnością, ciężko i bez polotu. Stereotyp znany na pamięć, ale wystarczy przypomnieć sobie jak wyglądało to w "Kabarecie" by włos się jeżył na głowie, na szerokie pupy chłopców w szyfonach prezentujących bicepsy i anielskie miny w teatrzyku hamburskim Hendrika Hofgena, zafundowanym mu przez Michała Ratyńskiego.
Wreszcie Hendrik Hofgen - Mefisto, bohater, klucz do wszystkiego. Jaki był w tej roli Klaus Maria Brandauer wszyscy wiemy. I nie chodzi o porównania, które byłyby bez sensu. Tym bardziej że Tadeusz Huk obsadzony jest nad wyraz trafnie. Rozumie tę rolę, czuje ją, robi co może, ale wszystko co robi tonie w oceanie głupstwa i niesmacznej szpetocie poetyki nadmiaru królującej na scenie. Tadeusz Huk gra kabotyna rozwibrowanego do granic równowagi nerwowej. W części pierwszej, poświęconej jego latom hamburskim, lewicującym, jest przekonujący i niepokojąco patologiczny, ekshibicjonistycznie komediancki. Adaptator i reżyser każą mu zaznaczać homoseksualne odchylenia, nie szczędzi się mu nic, musi grać drania, dziecko, pobudliwego artystę, zakompleksionego nerwowca opanowanego ideą zrobienia kariery.
W książce Manna i w filmie Szabó Hofgen chciał robić karierę, bo wiedział, że mu się to należy, pomimo wszystko był wielkim aktorem, sztuka zdawała się rozgrzeszać wszystko - stąd dramaty moralne.
Tutaj Huk-Mefisto chce mieć, znaczyć, żyć, jeść, używać. Teatr jaki robi pokazuje się nam wielokrotnie i jest to właśnie owa superszmira "w stylu niemieckim". Dylematy moralne nie mają właściwie okazji wydobyć się na światło dzienne: sytuacje bez przerwy podkreślają tylko kabotyństwo Hofgena.
Owszem, Huk wypowiada słowa rozterek i monologów ostro osądzające swoje postępki, ale są to słowa zawieszone w próżni. Żadne strzelby uprzednio nie wypalają, nic nie każe nam wierzyć w szczerość autooskarżeń bohatera.
Część "nazistowska" biografii Hofgena to jakby bieg przyspieszony: nie ma już czasu na prawdopodobieństwa psychologiczne, trzeba tylko zaznaczyć akcję i doprowadzić do finału. Aktorzy czują się w tym zdecydowanie źle, nawet najlepsi.
Pod koniec długiego przedstawienia chyba nikt już na scenie nie wierzy, że to co robi i mówi ma jakikolwiek sens. Dłużyzny "rozrywkowych" wstawek rozbijają konstrukcję. Spektakl nie ma tempa, zresztą od początku, wlokąc się niemiłosiernie. Nie oszczędza się widzowi żadnej aluzji, żadnego "cytatu". Wszystko ma kropki nad i, wszystko solidnie zilustrowano. Już od połowy wyparowuje z tego "Mefista" jakakolwiek myśl, która nie byłaby wtórna i przysłowiowo złota. Gra się tu paroma konwencjami: groteską, (para panienek - komentatorek), rodzajowo (Lotta Lindenthal, von Muck, Premier), realistycznie (dyrektor teatru Schmiz), ekspresyjnie (Mefisto), epicko (radca Bruckner i cyrkowo (pantomimiści, kulturyści itd.)
Ani chwili nie ma na scenie grozy, nic z tego co się tu dzieje nie wywołuje u widza reakcji emocjonalnych, nic też nie służy przestrodze i refleksji.
Jest kolorowo, brzydko, pretensjonalnie. I niczemu ta brzydota się nie przydaje, niczego reżyserowi nie "załatwia".
Brandauer powiedział mi w wywiadzie dla "Tu i teraz": "Nasz filmowy "Mefisto" to krzyk: Uwaga! Patrzcie sobie, na palce, zawsze, bo znajdziecie się raptem po drugiej stronie człowieczeństwa. Nawet jżeli na tamta stronę prowadzą marzenia wspaniale i idealistyczne z gruntu. Z marzeniami też trzeba ostrożnie".
Ten "Mefisto" krzyczy: Uwaga, ostrożnie z kiczem. W tamtej głównej sprawie, postaw ludzkich - milczy, choć robi tyle hałasu.