Artykuły

W teatrze małe jest piękne

O letnim festiwalu Krakowskie Miniatury Teatralne pisze Wacław Krupiński w miesięczniku Kraków.

Po raz czwarty skusiły widzów Krakowskie Miniatury Teatralne: małoobsadowe spektakle, co to, bywa, dostarczają takiej skali wzruszeń, śmiechu czy refleksji, że chciałoby się widzieć w nich, niczym autor "Wesela", "teatr ogromny". W sztuce wszak zasada "małe jest piękne", zaczęła się sprawdzać o wieki wcześniej, nim angielski ekonomista Ernst Friedrich Schumacher sformułował ją w tytule swej głośnej pracy. Dziś, gdy małe kina przegrały z kompleksami serwującymi popcorn z colą, gdy wszystko musi być mega, teatr wciąż chce i umie być kameralny. Czyż kwartety smyczkowe Schuberta nie budzą zachwytu i to nieraz większego niż niejeden koncert symfoniczny?

Oczywiście, nie ukrywajmy, i tu nie bez znaczenia jest hydra ekonomii. Małe jest piękne oznacza w tym przypadku również -małe jest mobilne. Sztuka z nieliczną obsadą, w niezbyt rozbudowanych dekoracjach, łatwa jest do eksploatacji - można z nią wyruszać w trasy, gdzie tylko zaproszą. A wszędzie mile są widziani aktorzy lubiani, podziwiani, popularni. Dziś, jak drzewiej, przyciąga nazwisko aktora będącego filmową sławą czy gwiazdą mającego wielomilionową telewidownię serialu.

Magdalena Zawadzka, niezapomniana Baśka Wołodyjowska, zawsze będzie przyciągać widzów. Tym bardziej że niegdysiejszą sławę filmową umocniła jako żona wielkiego Gustawa Holoubka, o którym pamięć tak ładnie pielęgnuje. Szczelnie zatem wypełniła się sala krakowskiej PWST, w której Magdalena Zawadzka z towarzyszącą jej Anną Gornostaj przestawiły spektakl "Gwiazda i ja" firmowany przez warszawski Capitol. Spektakl, niestety - powiedzmy od razu - budzący wątpliwości. I to podwójne. Pierwsza wiąże się z miernym dramaturgicznie tekstem sztuki Elizabeth Fuller. Druga każe pytać, czy aktorka tej miary musi grać w słabym spektaklu, na co złożyła się i praca Cezarego Morawskiego, który podpisał się jako reżyser. Na taki efekt nie zasłużyła ani będąca bohaterką tekstu legendarna gwiazda dawnego kina Bette Davies, ani Magdalena Zawadzka, która nie chcąc wcielać się w ową legendę amerykańskiego filmu, gra jakąś zawieszoną w próżni kwintesencję współczesnej gwiazdy, a po części jest i sobą. Z siebie chyba do końca zrezygnować nie potrafiła, pewnie dlatego tak mało przekonująco brzmią w jej ustach wszelkie rzucane w stronę partnerki wulgaryzmy. A czuje się, że Zawadzka mięstście "kurwą" rzucić nie umie.

Znacznie lepiej odebrałem - i też został goręcej przyjęty - spektakl "Wiera Gran". Wciela się w nią Justyna Sieńczyłło [na zdjęciu], mierząc się z tragedią życia wielkiej polskiej artystki pochodzenia żydowskiego, którą trauma getta prześladowała do końca życia. Oskarżona o współpracę z Niemcami, o donoszenie na współbraci (mimo trzech wyroków, które ją od zarzutów uwalniały), już zawsze będzie słyszała, że jest "gestapowską kurwą", "kolaborantką". Wyjazd z Polski niczego nie zmienił. Echa oskarżeń dopadły ją w Wenezueli, w Kanadzie, w Anglii, w Izraelu, we Francji. Będąc jej mieszkanką, nigdy nie dostała obywatelstwa francuskiego, do końca życia pozostała bezpaństwowcem. Umierała w Paryżu samotna, zaszczuta przez świat, opętana manią prześladowczą. Wcześniej w geście rozpaczliwej obrony wydała pamiętnik "Sztafeta oszczerców", będący krzykiem: "jestem niewinna!". I ta właśnie książka posłużyła krakowskiej autorce Annie Burzyńskiej do stworzenia scenariusza, który w inscenizacji Barbary Sass, z udziałem Justyny Sieńczyłło i towarzyszącego jej Pawła Burczyka, zmaterializował się scenicznie w zeszłym roku w stołecznym teatrze Kamienica. To niejako bryk z życia piosenkarki odsłaniający kadry z najbardziej dramatycznych, przełomowych momentów z jej życia. Pewnie łatwiej się go oglądało komuś, kto znał wydaną przez WL książkę Agaty Tuszyńskiej "Oskarżona Wiem Gran" (stała się już przedmiotem procesu), ale i nieznający rzetelnej i obszernej pracy Tuszyńskiej poznali dzięki tej inscenizacji tragedię artystki.

Bez wątpienia najtrudniej było Justynie Sieńczyłło zagrać scenę początkową, bo jak oddać stan chorej psychicznie, blisko 90-letniej, zatem dwakroć starszej kobiety, owładniętej wszelkimi demonami, z jakimi zmagała się od lat, gdzie znaleźć w sobie emocje scalające tragedię Holocaustu z dziesiątkami lat życia w poczuciu bezkresnej krzywdy i osamotnienia? Gra bez specjalnej charakteryzacji, bo przecież o prawdę psychologiczną idzie, nie fizyczność. Sieńczyłło pokazuje w kolejnych scenach dobrą aktorską formę, w czym wydatnie pomaga jej wcielający się w rozmaite postaci Paweł Burczyk. A gra kobietę w skrajnych stanach - to poniżaną i bitą, to wywyższoną przez sztukę, którą dzieliła się z innymi za murami getta. Jeśli odczuwałem jakiś niedosyt, to z powodu braku większej liczby piosenek z repertuaru Wiery Gran, które dopełniłyby ów spektakl, zwłaszcza że Justyna Sieńczyłło śpiewać naprawdę umie.

Kończąca spektakl i spotkanie z aktorami owacja na stojąco w przepełnionej sali PWST była, wolno sądzić, potwierdzeniem sukcesu, jaki konfrontując się z widownią, odnoszą twórcy spektaklu.

Satysfakcję mieli w Krakowie również twórcy komedii "Trzy razy łóżko" granej już z powodzeniem w kilku teatrach w Polsce i nagrodzonej, bo też jest to naprawdę świetna, inteligentna rozrywka z bardzo dobrymi dialogami, wolna od tak modnych w teatrze wulgaryzmów i tanich dowcipów, przynosząca nieprzewidziane zwroty akcji, a przy tym świetnie zagrana. Sztuka, jak to z tego typu wędrującymi spektaklami bywa, ma dublowaną obsadę. W Krakowie, jak wolno sądzić, zobaczyliśmy tę najlepszą: z Adą Biedrzyńską, Anną Cieślak, Mateuszem Damięckim i Markiem Siudymem. Efekt - znakomity, a śmiech przerywający co chwilę dwuczęściowy spektakl dowodził, że wszyscy oczekujący teatralnej rozrywki otrzymali ją na dobrym poziomie. Cieszy autorska forma Jana Jakuba Należytego (zwłaszcza że to od jakiegoś czasu krakowianin), cieszy zgrabne odnajdywanie się w komedii Anny Cieślak, grywającej wcześniej w Krakowie tylko poważne, tragiczne role. Warszawa - Teatr 6. piętro, Teatr Polski, gdzie ma angaż - uczyniły z wykształconej w Krakowie i bez wątpienia utalentowanej Cieślakówny (ma nagrodę im. L. Schillera) aktorkę dającą śmiech. Jej naturalną vis comica wykorzystuje tu reżyser Piotr Dąbrowski. Teraz tylko należy życzyć Należytemu, by firmujący spektakl teatr Komedia z Krakowa (!) nie był zbyt długo bezdomny. Że znajdzie w naszym mieście locum, by na dłużej utworzyć dobry teatr komercyjny (nieutrzymywany przez miasto, co zaznaczam, by uspokoić paru radnych z PO, przeświadczonych, że teatrów ci w Krakowie dostatek, a w ogóle to szkoda na nie pieniędzy). Gdyby miała to być komedia na poziomie tej sztuki, z takimi rolami, jakie pokazał kwartet Biedrzyńską, Cieślak, Damięcki, Siudym, to ja mówię jej "trzy razy tak".

Czwarty wreszcie spektakl IV Krakowskich Miniatur "Nie jesteś sama" przywołał 16 piosenek Agnieszki Osieckiej. 16 lat już nie ma jej pośród nas, ale dzięki swej niezapomnianej twórczości wciąż jest częścią polskiego pejzażu, jak zauważył to niegdyś Krzysztof Komeda. Spotkali się w Los Angeles, ona rzuciła półżartem: "Wiesz, Krzyś, zastanawiam się, może i zostanę", a on zaoponował: "No, nie wygłupiaj się, ty jesteś dla mnie częścią polskiego pejzażu". I choć parokrotnie myślała o życiu w USA, zawsze wracała. "Mam w sercu taką prywatną Polskę, która mi nie pozwala na to. Język. (...) W jakim języku mogłabym powiedzieć: "Kto czeka na ciebie łzą się bławacąc? " - wyjaśniała jakby samej sobie.

Nie jesteś sama to zatem okazja do spotkania z twórczością Osieckiej, ale i do spotkania się na scenie dwóch fantastycznych, śpiewających aktorek - Stanisławy Celińskiej i Krystyny Tkacz. Śpiewają od początku swych karier, ich wokalne kompetencje potwierdziły nagrody, spektakle, nagrania płytowe. Teraz po latach - w dyskretnym towarzystwie autora scenariusza i reżysera spektaklu Artura Barcisia - interpretują Osiecką, by wydobyć z jej tekstów najgłębsze sensy, odsłonić głębię metafor, oddać całą zawartą w piosence opowieść. "Małgośka" interpretowana przez Stanisławę Celińska nie ma nic z lekkości przeboju, który znamy z repertuaru Maryli Rodowicz. To cierpka opowieść o dramacie odrzuconej, młodej kobiety. Albo "Niech żyje bal"; gdyby to w wersji obu aktorek trafiła ta piosenka do słuchaczy, nie zostałaby przebojem służącym do kołysania się festiwalowej publiczności. Nie zostawiają cienia złudzeń, że to walc śmierci, dance macabre, w którym wodzirejem jest "sucha kostucha - ta Miss Wykidajło...". Miarowe tykanie zegara życia wpisane w aranżację dopełnia aury tej interpretacji. Ostatecznej, niczym kres czekający na każdego z nas. Bywa i na odwrót, gdy piosenki "Ach, panie, panowie" słuchamy w wersji pogodnej, żartobliwej, gdy Celińska brawurowo bawi nas, z towarzyszeniem bzyczących muzyków, wyznaniem, iż chciałaby "Damą być", gdy obie panie wykonują jakże popularny temat z filmu Grek Zorba... Co piosenka to minispektakl.

Artur Barciś, doświadczony już inscenizator spektakli muzycznych (Trzy razy Piaf, Kochać, Kofta), słusznie zawierzył zarówno potędze talentów autorki słów, aktorek, jak i twórcy nowych aranżacji Wojciecha Borkowskiego, którego doświadczenie z piosenką w teatrze znaczy jakże wiele dokonań. Dysponując takimi atutami Barciś reżyser zachował się powściągliwie, delikatnie. Widać pamiętał, że oprawiać brylanty zbyt bogato jest niedorzecznością. Same bronią się swą szlachetnością i urodą.

Takie były czwarte Krakowskie Miniatury Teatralne organizowane przez Śródmiejski Ośrodek Kultury. (Wcześniej - godzi się przypomnieć - przez dziewięć lat ŚOK, za sprawą Niny Repetowskiej, organizował przeglądy monodramów). Bez wątpienia udane, także pod względem frekwencji, czego poświadczeniem mrowie widzów obsiadających również schody, bo miejsca w fotelach dawno wyprzedano. Udane, zatem rozbudziły apetyt na ciąg dalszy. Już teraz, podczas spotkań po spektaklach, rodziły się pomysły zaproszenia a to Magdaleny Zawadzkiej z jej programem piosenek i anegdot, a to Artura Barcisia z jego show lub z zaplanowanym spektaklem muzycznym - z przebojami gwiazd włoskiej piosenki, a to Justyny Sieńczyłło z jej spektaklem o Poli Negri. Nową premierę zapowiada też Jan Jakub Należyty... A ile jeszcze miniatur teatralnych zrodzi nowy sezon?

Małe jest piękne, ale jest też kosztowne. Przegląd Miniatur Teatralnych realizowany przez ŚOK, a konkretnie pasjonatów Monikę Dudek i Łukasza Lecha, pod okiem dyr. Janusza Palucha, ma i tę zaletę, że jest adresowany do ogółu teatromanów. Wystarczy porównać cenę jego biletów z dwu-, a wnet trzykrotnie wyższymi kwotami, jakie przychodzi płacić za warszawskie spektakle sprowadzane do Krakowa komercyjnie w ciągu roku. Krakowskie Miniatury Teatralne, dzięki finansowemu wsparciu miasta oraz innych mecenasów czynią spotkania z gwiazdami scen stołecznych dostępne dla niemal każdego, nie powiększają grona wykluczonych z udziału w kulturze. Jakże by się chciało, by w przyszłym roku, podczas piątego już spotkania ze scenicznymi miniaturami, spektakli było więcej. Niechby choć pięć. A potem, pomarzmy, pięknie byłoby, gdyby każdorazowo liczba spektakli mogła odpowiadać cyfrze określającej kolejny przegląd. Chętnych na lipcowe spotkania z teatrem na pewno nie braknie. Oni już wiedzą - małe jest piękne i bywa, że teatr to ogromny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji