Artykuły

Konkurencja dla opery

TO RZADKO zdarza się w teatrze - przedstawienie, które zbudowano ze złożonego, różnorodnego tworzywa:literackiego, muzycznego, plastycznego; wypełniono śpiewem i tańcem. Nic niczego nie uzupełnia. Komponenty są równorzędne, chociaż - co jest jasne w teatrze dramatycznym - eksponowane jest aktorstwo. Tu też może najwyraźniejsza jest granica między tym przedsięwzięciem, a przedstawieniem operowym. W wielu innych miejscach różnice się zacierają. Dobra, czysto brzmiąca orkiestra, nadspodziewanie sprawny balet, wreszcie naprawdę imponujące chóry - wszystko to sprawia, że nietrudno ulec iluzji, iż we Wrocławiu powstał nowy zespół operowy. I czego byśmy w szczegółach nie zarzucili przedstawieniu, stało się ono sprawdzianem możliwości aktorów Teatru Polskiego, którzy zdali w nim egzamin z wszechstronnych umiejętności i sprawności, w niektórych przypadkach z rezultatem bardziej pomyślnym, niż można, było oczekiwać. Jest więc czego pogratulować. Wysoko oceniła to też wrocławska publiczność, przyjmując "Krakowiaków i górali" z aplauzem.

"Opera narodowa" Bogusławskiego to utwór, który obrósł legendą. Znana jest ona każdemu licealiście; więc nie miejsce tu ją streszczać. Miejsce zaś zapytać, co z niej żywego we wrocławskiej realizacji Tadeusza Kozłowskiego, poprowadzonej według schillerowskiego wzorca? Otóż, gdybym spojrzał na spektakl oczami carskiego cenzora sprzed niemal dwu stuleci, miałbym poważne kłopoty z uzasadnieniem decyzji o zdjęciu przedstawienia z afisza. Nie ma ono tej temperatury emocjonalnej, która ongiś tak niepokojąco dla zaborcy jednoczyła i rozpalała widownię, a z błahej w końcu fabuły czyniła odskocznię do daleko biegnących refleksji patriotycznych. Trudno o to samo w zupełnie innych czasach, chociaż przy dziele o wartościach już historycznych można próbować i w tym kierunku idących rekonstrukcji.

Dla nas, może dla mnie tylko, wrocławskie przedstawienie to przede wszystkim rekonstrukcja - naciągając nieco to słowo - folklorystyczna. Bardzo lubię folklor i ucieszyła mnie dbałość o kostium, o stroje ludowe, ich autentyzm. Choć nie jestem znawcą przedmiotu, zdaje się, że zrealizowano to bezbłędnie. Dlaczego jednak momentami miałem poczucie fałszu, jakiejś "cepeliady", przedobrzenia i przesłodzenia? Chyba przyczyniła się do tego scenografia, sama w sobie efektowna i piękna, ale - na moje potrzeby - będąca jakby drugim grzybem w barszczu. To, co w przedstawieniu zewnętrzne, widowiskowe chyba nadmiernie zdominowało teksty, a już na pewno podteksty "Cudu mniemanego".

Kiedy na scenie-występuje kilkadziesiąt osób, trudno jest pisać niektórych aktorach. O niektórych jednak koniecznie trzeba. Na pewno o Jadwidze Skupnik - młynarzowej Dorocie, w którą - drogą reinkarnacji - wcieliła się dusza Putyfarowej, rozpalonej agresywną namiętnością do Stacha. Parę zakochanych kreują Halina Śmiela i Jacek Dzisiewicz. Ładnie wykonują duet o tym, jak się ich miłość "poczęła", ślicznie Śmiela się wstydzi. Dyskretnie, przez to trafnie, przeprowadzony jest niemy pojedynek na oczy, zakończony cichym sojuszem między Śmielą a Ewą Kamas (Maryna). Jak zawsze solidny, tu jeszcze dobrze śpiewający jest Ferdynand Matysik (Jonek). Wpadają w oko postaci tworzone przez Bogusława Danielewskiego (Wawrzyniec-furman), Zdzisława Kozienia (Miechodmuch-organista, tęgo popijający nawet z kapturka do gaszenia świec), Jerzego Z. Nowaka (zacinający się posłaniec ze złą wieścią). W tańcach wyróżnia się Ewa Kamas, wśród mężczyzn - Jerzy Fornal. Są sceny, w których cały zespół zbiera oklaski przy otwartej kurtynie, np. kiedy "kłócą się" oba chóry: krakowiaków i górali. Komiczny jest efekt ze stającymi dęba włosami pod wpływem elektryki, którą Bardów (Stanisław Banasiuk) powstrzymuje zwaśnionych od przelewu krwi.

"Krakowiacy i górale", niezależnie od podtekstów, to w końcu dydaktyczna komedia. I komediowość utworu jest wydobywana, akcentowana w całym przedstawieniu. Czy chwilami nie do przesady? Mam przynajmniej jedno zastrzeżenie. Jest w utworze jeden prawdziwie dramatyczny moment, kiedy krakowiacy wychodzą do walki. Kulminacja, tragedia wisi w powietrzu, na scenie gromadzi się gniewny tłum uzbrojony w groźne narzędzia, a w nim m.in. groteskowo wyglądające w tym pochodzie kobiety z cepami (niech tam) i z miotłami.

Niewykluczone, iż co jednego razi, inni przyjmą życzliwie. Pewne zaś, że to przedstawienie ma wszelkie dane, by bić rekordy frekwencyjne, dotąd należące do "Księżniczki Turandot". Dobrze, gdy to, co popularne, odznacza się równocześnie artystyczną solidnością, A w tym przypadku tak właśnie jest.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji