Artykuły

Ekspresem w głąb siebie

"Lód" w reż. Janusza Opryńskiego w Teatrze Provisorium w Lublinie. Pisze Kacper Sulowski w Gazecie Wyborczej - Lublin.

Od premiery "Braci Karamazow" okrzykniętej najważniejszym wydarzeniem teatralnym 2011 roku minęły dwa lata. Nic więc dziwnego, że na premierę "Lodu" Janusza Opryńskiego lubelscy fani teatru czekali jak dzieci na gwiazdkę. A pod choinką zamiast kluczyków do Mercedesa znaleźli duże, pięknie opakowane pudło. Co było w środku?

Rozmawiając o "Lodzie" Opryńskiego nie sposób nie nawiązać do poprzedniego spektaklu Provisorium, zwłaszcza że w prozie Jacka Dukaja odnajdziemy fragmenty, które wprost nawiązują do dzieła rosyjskiego klasyka. W jednej ze scen bohaterowie rozmawiając o "Braciach" zastanawiają się czy to powieść bardziej o ojcach czy synach. Obydwie epiki łączy miejsce akcji, ale też świetne, egzystencjalne dialogi. W obu dziełach na pierwszy plan wysuwa się też pytanie o Boga. Dukaj i Dostojewski toczą swój "pryncipalnyj rozgowor", czyli nadrzędny dialog, najważniejszą rozmowę ludzkości, w której Opryński dobrze sprawdza się jako pośrednik. Tym razem także zaprasza do dialogu, wciąga widza w dyskusję, niekiedy wprowadza go w stan mentalnej nieważkości, by po chwili cisnąć nim z całej siły o ziemię. Kolejni bohaterowie próbują nas przeciągnąć na swoją stronę sporu, którego i tak nikt nie rozstrzygnie. Nie można świadomie wybierać między dobrem a złem, Bogiem i nie-Bogiem, prawdą a fałszem. W ostatnim przypadku sprawa się bardziej komplikuje, bo, idąc za Dukajem, istnieje jeszcze półprawda i półfałsz.

Ale po kolei. Jest rok 1924. Na skutek uderzenia meteorytu całą planetę pokrył lód. Mieszkańcy Ziemi dzielą się na tych, którzy chcą odmrożenia i tych, którym dobrze tak jak jest. Nie było I wojny światowej. Polska pozostaje pod jurysdykcją rosyjskiego cara. Gdzieś na kresach jak tajfun szaleje Piłsudski z kasztanką, wysadzając rosyjskie pociągi. W takim świecie żyje Benedykt Gierosławski - uzależniony od hazardu pseudointelektualista, logik i teoretyk. Pewnego dnia nawiedzają go czynownicy ministerium zimy i za sowitym wynagrodzeniem wysyłają na Syberię. Ma odnaleźć ojca, który podobno rozmawia z zimowymi stworami - lutymi. Choć ojca nie widział od dzieciństwa, tysiąc rubli przekonuje go do odświeżenia rodzinnych kontaktów. Benedykt wsiada w ekspres transsyberyjski i jedzie do Irkucka.

Pierwsza część spektaklu to podróż koleją. Co prawda ekspres na Syberię dociera po tygodniu, Opryńskiemu podróż zajmuje tyle, co jazda TLK z Lublina do Warszawy. W tym czasie Benedykt poznaje całą plejadę barwnych bohaterów. W tym samym pociągu jedzie szalony naukowiec, zatwardziały komunista głęboko wierzący w Boga, i piękna zmysłowa hrabina. Ta podróż ma u Opryńskiego charakter metaforyczny. To nic innego jak wycieczka w głąb siebie, do najgłębiej schowanych myśli, obaw i wspomnień. Każda napotkana osoba, rozmowa i obserwacja wzbogaca Benedykta i prowadzi do finalnej, ostatecznej przemiany. Dopiero w ostatniej scenie będzie zdolny powiedzieć "ja" zamiast "się", co znaczy, że wreszcie potrafi wziąć odpowiedzialność za siebie samego.

Opryński z ponadtysiącstronicowego dzieła na pierwszy plan wysunął pytanie o Boga. I tu, z jednej strony można podziwiać go za konsekwencję, z drugiej zarzucić monotematyczność. Przychylałbym się ku drugiej opcji. Egzystencjalne wywody i wręcz skopiowane pytania z "Braci Karamazow" zaczynają po prostu nudzić. Ciekawym natomiast wątkiem jest kompleks polsko-rosyjski, jakże aktualny do dziś. Pięknie symbolizuje go relacja naszego bohatera z rosyjskim oficerem. Benedykt kilkakrotnie dostaje od niego w twarz, a każdemu ciosowi towarzyszy zawsze jedno obraźliwe słowo - "blat". Ale najciekawszym pytaniem jakie stawia Opryński przed widzem, jest spór o historię. Kto nią rządzi? Czy można ją zmienić? Jak jej postrzeganie wpływa na teraźniejszość i przyszłość?

W tej części ważnym i widocznym elementem przedstawienia jest zespołowość i współodpowiedzialność za spektakl, których Opryński konsekwentnie wymaga od swoich aktorów. Bez krzty gwiazdorstwa, popisów i grania "pod publiczkę". Widz odnosi wrażenie, że występujący doskonale znają swoje miejsce i posłusznie realizują polecenia reżysera. Nie warto zatem rozczłonkowywać obsady aktorskiej i oceniać każdego z osobna, bo wszyscy w swoich rolach są co najmniej bardzo dobrzy. Każda, nawet najmniejsza kreacja jest dojrzała, wypracowana i przemyślana. Trzeba jednak wymienić trójkę aktorów, których postaci na długo zostaną w pamięci. Sławomir Grzymkowski jako Benedykt Gierosławski z pełną świadomością własnego ciała i środków teatralnych z powodzeniem udźwignął ciężar poprowadzenia całego spektaklu. Jego bohater jest prawdziwy, wiarygodny, czasem wzbudza zachwyt, czasem współczucie. Targają nim różne emocje, dopiero w ostatniej scenie dowiaduje się całej prawdy o sobie. Rola Jacka Brzezińskiego, jedynego stałego członka Provisorium, który wcielił się w nieobliczalnego Zajcewa, jest chyba najlepszą jego kreacją od wielu lat. No i Łukasz Lewandowski jako Nikola Tesla, szalony geniusz z angielskim akcentem i wielkim planem odmrożenia świata. To postać, która najczęściej wywołuje uśmiech, choć może wzbudzać skrajne emocje.

O ile pierwsza część sztuki miała swój rytm, tempo i dynamikę, druga połowa może rozczarować nudą i statecznością. Dialogi są przegadane, akcja jak gdyby stanęła w miejscu, a aktorzy napompowani patosem utracili sceniczną naturalność. Jedynie rzadkie zwroty akcji i spektakularne efekty specjalne nie pozwalały odlecieć myślami do niezapłaconych rachunków i zakupów na kolację. Tak było do momentu sceny zejścia do "Soplicowa", czyli podziemnego świata zamarzniętych resztek dawnej rzeczywistości. Proste środki, świetnie przemyślana metaforyka i idealne współgranie obrazu z dźwiękiem. To wszystko sprawia, że scena ta może przejść do historii polskiego teatru. Aż żal, że w tym momencie spektakl się nie skończył.

Skoro już wywołaliśmy walory estetyczne, trzeba przyznać, że muzyka na żywo z dodatkiem efektów dźwiękowych i wizualnych oraz filmowa charakteryzacja czynią ze spektaklu świetne doznanie artystyczne. Wzorowo spisała się też Justyna Łagowska tworząc spójną wizję praktycznej, wielofunkcyjnej scenografii, klimatycznego światła i oddających atmosferę kostiumów.

Posługując się metaforyką sceny podróży koleją transsyberyjską, można zauważyć, że Opryński przemierza podobną drogę. Oddalając się od swojego dziedzictwa konsekwentnie zmierza ku teatrowi ważnych dialogów. Z alternatywy została mu tylko stara, wielka walizka, którą sprytnie przemyca w każdym z kolejnych spektakli. Podejmuje ważne tematy, ale nie stawia się w roli mentora, nauczyciela czy przewodnika, Jest raczej poszukiwaczem, podróżnikiem i odkrywcą.

To wszystko składa się na teatr dojrzały, wysublimowany, dopieszczony i, nie umniejszając nikomu, nie dla wszystkich. Niestety, nieco monotematyczny, przegadany i nierówny. Chwilami wybitny, a momentami tylko poprawny. Opryński doskonale zna swoją widownię i świadomie stawia przed nią kolejne wyzwania, systematycznie podwyższając percepcyjną poprzeczkę. Ale tym razem oczekiwania go nieco przerosły.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji